Piotr Ziętal to legnicki
listonosz, który od wielu lat w czasie wolnym po prostu... wsiada na rower i
jedzie przed siebie. Zwiedził w ten sposób już całą Polskę i sporą część
Europy, a nam opowiedział o przygotowaniach do morderczych ultramaratonów,
pechowym obojczyku czy utracie wszystkich dokumentów i pieniędzy na trasie.
„Tylko nie pisz, że jestem
kolarzem. Jestem rowerzystą. Kolarze to koksiarze” – zastrzegł z uśmiechem na
twarzy tuż po zakończeniu rozmowy. Początek naszego wywiadu zbiegł się
natomiast z rzęsistym deszczem, więc wykorzystałem to jako dobrą rozgrzewkę
przed kolejnymi wątkami...
– Często spotykasz się z sytuacją,
że spokojnie ruszasz w trasę, za oknem piękna pogoda, a tu nagle po
przejechaniu kilkunastu kilometrów... po prostu zaczyna chamsko lać?– A bo to rzadko? (śmiech) Ostatnio
miałem tak ze dwa tygodnie temu. Zrobiła się fajna pogoda, więc pojechałem do
Dobkowa – to jakieś 45 kilometrów z Legnicy. Nagle lunęło, dokładnie jak przed
sekundą – stwierdziłem zatem, że przeczekam deszcz pod drzewem. Po chwili
rozjaśniło się, dojechałem do pobliskich Paszowic i... chmura wróciła. Mimo
wszystko postanowiłem dotrzeć do Jawora – zostało mi raptem z 500 metrów. Jak
wtedy zaczęło pompować! Skoro już byłem mokry, to jechałem dalej. W Jaworze
oczywiście przestało. A mogłem schronić się na stacji benzynowej... Po tylu
latach można jednak się do tego przyzwyczaić.
– No to zacznijmy od początku.
Pamiętasz, kiedy nauczyłeś się jeździć na rowerze? Od razu złapałeś taką
zajawkę na dwa kółka?
– Zabawę z rowerem rozpocząłem,
zapewne jak większość, za gówniarza. Najpierw starszy o dwa lata brat dostał na
komunię Wigry – to było takie „wow”. Moim pierwszym pojazdem był natomiast
czarny „motocross” z wydłużonym siodełkiem i szerokimi oponami na bieżniku. To
była jazda! Ale tak poważnie zacząłem swoją przygodę gdzieś koło 1989 roku,
kiedy byłem już pełnoletni i kupiłem pierwszą kolarzówkę. Na początku kręciłem
się wokół komina i po wioskach, aż w końcu zacząłem nieco dalsze przejażdżki –
do Jeleniej Góry czy Wałbrzycha.
– A pierwsza konkretniejsza
wyprawa? Jak to się stało, że postanowiłeś zostawić w tle okoliczny komin i
ruszyć gdzieś dalej?
– W 1991 roku wybrałem się rowerem w
dawne województwo kieleckie – do Chęcin, gdzie mieszkała moja babcia. To był
typowy spontan na hura; na wyposażeniu miałem właściwie tylko chińskie trampki
i zwykłą bawełnianą koszulkę. Sakwy dorobiłem z toreb listonosza, a ślusarz
ogarnął niedostępny w takich kolarzówkach bagażnik. Sama podróż nie okazała się
zbytnio problematyczna. Z Legnicy do Wrocławia pojechałem pociągiem, a potem
zrobiłem dwa etapy gdzieś po 120-130 kilometrów. W ten sposób po zaledwie dwóch
dniach i jednym noclegu byłem na miejscu. Droga powrotna wyglądała identycznie.
Szczególnie się nie przygotowywałem, ale wcześniejsze wyprawy do oddalonych o
kilkadziesiąt kilometrów miast utwierdziły mnie, że dam radę. I tak się to
zaczęło.
https://www.youtube.com/watch?v=wzlCCHfTfn4
– Na jakim rowerze jeździsz
obecnie? Często aktualizujesz sprzęt?
– Aktualnie jeżdżę na dwóch rowerach.
Trenuję na kolarzówce a'la lata osiemdziesiąte ze starą, stalową ramą z
przerzutkami znajdującymi się na niej – nie ma tam popularnych teraz
klamkomanetek czy innych cudów techniki. Nim jeżdżę też na maratony. A oprócz
tego od dziewięciu lat mam też rower turystyczny, czy – jak kto woli –
trekkingowy. Teraz porobiło się tyle nazw, że sam już się gubię. Ale służy mi
dobrze – najważniejsze jest dopasowanie do wzrostu, a trek ma bardzo dobre
kąty. Rama jest też tak zrobiona, że nie bolą plecy ani ręce. Zdecydowanie nie
jestem z tych, co zmienialiby wypróbowany przecież sprzęt bez potrzeby.
– Ile kosztuje takie hobby?
Szczególnie mam tu na myśli koszt roweru i przygotowania go do wyjazdu.
– Można kupić rower za pięćdziesiąt
tysięcy, ale w gruncie rzeczy to sprzęt, który działa tak samo jak moja vintage
kolarzówka warta może tysiaka. Trek oczywiście był droższy, ale kosztował w
okolicach czwórki. Wymieniam co jakiś czas jedynie napęd, łańcuch i wielotryb i
– co dwie-trzy wyprawy, bardziej profilaktycznie – linki oraz pancerze. Miałem taką
awarię w Czarnogórze i nie chcę, żeby kiedyś się powtórzyła.
– Jakiś czas temu rozmawiałem z
uczestnikiem Złombolu,
gdzie prowizoryczne rozwiązania są często na wagę złota. Zdarza się, że z braku
niezbędnych narzędzi w sytuacjach kryzysowych korzystasz z trytytek czy duct
tape'a?
– Zdarzały się awarie dętki, a raz w
Czechach – jeszcze na początku mojej przygody – poszła mi opona. To była
niedziela, więc sklepy pozamykane. Na szczęście jeden z autochtonów, choć za
poważne korony, sprzedał mi jakąś masakrę, która jednak na szczęście działała.
Teraz, z roku na rok, jestem mądrzejszy o każde doświadczenie. Biorę na zapas
co najmniej dwie zwijane, teoretycznie niezniszczalne, kewlarowe opony z
najwyższej półki i ze trzy-cztery dętki. Do tego zestaw do klejenia, gdyby wydarzyło
coś się więcej. Ale przez ostatnie lata nic, na moje szczęście, nie chce się
przebijać. Był jednak taki czas, że podczas jednej wyprawy łapałem ze dwie-trzy gumy
– szczególnie doświadczyłem tego choćby podczas jednej z wypraw na Bałkany.
Mimo wszystko muszę przyznać, że w rowerze nie ma się co za bardzo psuć.
– Jakie niezbędne rzeczy zawsze
musisz zabrać ze sobą na wyjazd?
– Podstawa to apteczka – też na
wszelki wypadek. Oprócz tego części do roweru, o których wspomniałem przed
chwilą, oraz oliwka do łańcucha. To w razie deszczu – łańcuch potrafi irytująco
skrzypieć, szeleścić, no i zużywa się szybciej.
– A jak wygląda kwestia akomodacji
w trasie – noclegi, prysznice, jedzenie?
– Zacznę od tego, że teraz w trasie jestem
przez ponad trzy tygodnie. Stwierdziłem, że dwutygodniowe wyprawy kończą się za
szybko. Szczególnie pierwszy tydzień umykał niemalże niezauważenie – chwila
moment i wracałem do domu. Teraz, jadąc na 24 dni, tak ułożyłem to w głowie i
urlopowo, że wreszcie czuję, że gdzieś byłem. Nie chodzi tu o odfajkowanie
kilometrów i zapomnienie, tylko przeżycie. Od kilkunastu lat brałem ze sobą
namiot, ale coraz mniej z niego korzystałem. Dziś znacznie łatwiej znaleźć
hostele i inne tanie noclegi z prysznicami, a nierzadko pole namiotowe to koszt
podobny do wynajęcia pokoju, szczególnie w Czechach. Kąpię się w hostelach, ale
na polach też nie ma z tym problemu. W tym roku ostatni raz zdecydowałem się
wziąć namiot – zwłaszcza że waży pięć kilogramów. W przyszłym sezonie wybieram
się do Grecji i celuję w najtańsze miejscówki. Na dziko sypiam sporadycznie,
ale w razie czego, ze względu na letnią aurę, zawsze można przekimać pod gołym
niebem – wystarczy śpiwór i karimata. W końcu w Grecji będzie bardzo gorąco, w
Serbii czy Macedonii też. Jedzenia nie biorę w ogóle – sklepów i restauracji
wszędzie jest mnóstwo.
– Nie obawiasz się, że
zamawiane w niesprawdzonych miejscach
dania mogą spowodować prozaiczne sensacje żołądkowe, zdecydowanie niepożądane
na takiej wyprawie?
– Nie, w kwestiach kulinarnych jestem
raczej prosto skonstruowany. Najczęściej biorę pizzę na kawałki, ewentualnie
jakieś mięso. Coraz trudniej znaleźć dobre lokalne jedzenie – knajpy po
wioskach są pozamykane, a nawet na Węgrzech wcale nie tak łatwo trafić na tradycyjny
madziarski gulasz. No i bardziej interesują mnie ogródki. Wolę nie zostawiać
roweru na zewnątrz, bo może odjechać beze mnie. Najczęściej idę coś zjeść
wieczorem, jak jestem już zadekowany na noclegu.
– Miałeś jakieś problemy czy choćby
nietypowe spotkania z policją?
– Same pozytywne. Raz w Czechach
szukałem pola namiotowego, którego w pobliżu akurat nigdzie nie było. Nie
wiedziałem za bardzo co robić, więc zatrzymałem nadjeżdżający patrol.
Powiedzieli, że mogę rozbić się nad lokalnym stawikiem. Byłem jednak trochę
zdygany i wolałem nie ryzykować. Opowiedziałem o swoich obawach, na co
usłyszałem tylko: „Jakby mieli cię zabić, to w Pradze”. Tak mnie pocieszyli
(śmiech). Finalnie udało mi się znaleźć gospodę z pokojami. W Rumunii natomiast
funkcjonariusze poprosili, żebym zjechał na ulicę – tam znacznie bardziej niż w
Polsce zwracają uwagę na slalom po chodnikach. Innym razem, też w kraju
hrabiego Drakuli – podobnie jak w Czechach – zatrzymałem patrol z pytaniem o
nocleg. Ciężko było się dogadać, gdyż porozumiewam się praktycznie tylko po
polsku, ale zrozumiałem, że mam jechać za radiowozem. Eskortowali mnie aż do
hostelu. Musieli bardzo wolno jechać – z 15 na godzinę pod górkę.
– Zdarzają się jakieś niebezpieczne
sytuacje na drodze?
– Nie żebym generalizował, ale
największą chamówę odwalają kierowcy w Polsce. A mam dobrą skalę porównawczą –
w ostatnich latach, z przymusu wynikającego z sezonowej grypy i zamkniętych
granic, musiałem trzy razy okrążyć nasz kraj. Najgroźniejszą sytuację miałem
kilka miesięcy temu pod Raciborzem. Jechali za mną rozpędzeni kolesie i...
nagle zaczęli hamować. Przestraszył mnie pisk opon i instynktownie odbiłem w
bok. Zaczęło nimi rzucać i kto wie, czy by mnie nie zgarnęli. Całe szczęście,
że zamiast rowu było płaskie, asfaltowe pobocze i mogłem w miarę sprawnie i
szybko zjechać. Zatrzymali się, poszło parę uprzejmych słów. Tłumaczyli, że
mają zepsute hamulce. Jeszcze bardziej się wkurzyłem i powiedziałem, co myślę o
tym wszystkim. Problemem jest też mijanie z naprzeciwka – kierowcy cię widzą,
ale zazwyczaj mają gdzieś. A za granicą jest raczej pozytywnie. Wyprzedzają cię
drugim pasem, a przyczepka i flaga Polski, którą na wietrze widać z daleka, też
robią robotę. Same pozytywy.
– A poza trasą? W końcu zatrzymujesz
się w różnych dziwnych miejscach i spotykasz różnych ludzi...
– Parę lat temu, w drodze na Bałkany,
zatrzymałem się na Słowacji. Akurat odbywały się dni tej miejscowości, na
miejscu poznałem od groma lokalsów. Siedziałem w knajpie z Czechami i Słowakami,
aż w końcu poszedłem spać. Obudziłem się koło piątej – było już jasno – i zauważyłem
otwarty namiot. Rower na szczęście stał na swoim miejscu, ale zniknęło
najważniejsze – kasa i dokumenty. Mogę sobie pluć w brodę, bo położyłem je obok
siebie, zamiast schować pod karimatę. Naprzeciwko siedziała jakaś romska ekipa
i, choć nie chcę rzucać bezpodstawnych oskarżeń, to prawdopodobnie oni mnie
okradli. Wszystko rano zgłosiłem na policję, ale musiałem wracać do domu. Do
Węgier mogłem jeszcze jakoś dojechać, ale bez pieniędzy byłoby to całkowicie
bezsensowne przedsięwzięcie – a do Serbii by mnie już nie wpuścili... Cofnąłem
się do Czech – to działo się bardzo blisko granicy – i brat przyjechał po mnie
autem. Nie chciałem wracać trzy dni przez Czechy bez kasy, prosić się o
noclegi, jedzenie... Rok później powtórzyłem tę trasę już bez dodatkowych
przygód, ale pechową miejscowość ominąłem szerokim łukiem. Ja mogę nie
pamiętać, kogo spotkałem, ale skoro oni tam mieszkają, to mogli już skojarzyć
mój charakterystyczny rower.
– Przytrafiły ci się jakieś poważne
kontuzje na trasie?
– Trzy razy złamałem obojczyk.
Pierwszy raz stało się to dawno temu, wracałem z maratonu w Alpach Francuskich.
Drugi wypadek miałem jakieś 20 lat temu w Czechach; podczas zjeżdżania
niefortunnie zderzyłem się z kolegą. Ostatnie złamanie przytrafiło mi się rok
temu na terenowym ultramaratonie Bałtyk-Bieszczady Gravel Tour – już pierwszego dnia jechaliśmy przez las i
pechowo wpadłem w piach. Poleciałem przez kierownicę, usłyszałem trzask i od
razu wiedziałem, że dla mnie wyprawa właśnie dobiegła końca. Ale robię tylko w
obojczykach – nie miałem żadnych innych złamań (śmiech).
– Zaintrygowałeś mnie tymi
ultramaratonami. Opowiedz proszę więcej o tych wyczerpujących wyścigach
prowadzących znad Bałtyku w Bieszczady.
– To amatorska impreza dla każdego,
która zaczęła się w 2005 roku. Pamiętam, że wróciłem wtedy z Francji z
jednodniowego maratonu La Marmotte uwzględniającego nawet momenty pojawiające
się na Tour de France. Startuje tam mnóstwo osób – wtedy na starcie pojawiło
się z 10 tysięcy rowerzystów. To krótki dystans; trasa ma 176 kilometrów, a
peleton tak się rozciąga, że praktycznie nigdy nie jedziesz sam i ciągle
widzisz kogoś przed sobą. Na pewno się nie zgubisz. W sumie byłem tam trzy
razy. Wracając do tematu – 17 lat temu dowiedziałem się o ultramaratonie Imagis
Tour liczącym 1008 kilometrów i prowadzącym po przekątnej naszego kraju, ze
Świnoujścia do Ustrzyk Górnych. Wcześniej najdłuższy polski maraton liczył
gdzieś z 500 kilometrów, a organizator Imagis chciał przekroczyć magiczny
tysiąc. Na pierwszej edycji wystartowaliśmy w 15 osób. Trasa została
poprowadzona lekkim łukiem, bo w linii prostej Polska nie ma 1000 kilometrów.
Impreza się rozrastała, a teraz startuje ponad 300 osób – w tym roku zapisało
się ich aż 380. W 2009 doszło też do zmiany nazwy – aktualnie to po prostu
Bałtyk-Bieszczady Tour.
– Myślałeś o swoim ultramaratonowym
debiucie jak o dużym wyzwaniu? Przed startem byłeś pewny siebie?
– Nigdy wcześniej nie przejechałem
jednego dnia więcej niż 200 kilometrów, a tam trzeba było w 72 godziny zrobić
przecież aż 1008. Na półtora tygodnia przed maratonem zrobiłem sobie weekendowy
trening: w sobotę i niedzielę wybrałem się do Żagania i z powrotem – każdego
dnia odhaczałem po 250 kilometrów. W poniedziałek miałem iść do pracy.
Pomyślałem, że jeśli to przeżyję i dalej będę mógł chodzić, to jadę. No i
pocisnąłem. Wystartowałem we wszystkich dotychczasowych ultramaratonach. Tylko
kolega z Choszczna był również na każdej edycji.
– W takim ultramaratonie może
wystartować każdy? W jakim czasie są w stanie ukończyć go najlepsi?
– Wystartować może każdy, ale od kilku
edycji prowadzone są kwalifikacje do maratonów z serii Pucharu Polski. Kiedyś
można było wskoczyć niemalże z ulicy, najwyżej się nie ukończyło wyścigu. Teraz
na przykład w 24 godziny musisz przejechać 300 kilometrów – jak to zrobisz,
zapisujesz się na listę, płacisz wpisowe – jak we wszystkich sportach
amatorskich – i startujesz. Pierwsze miejsca wśród pań i panów są nagradzane
finansowo, ale to kwota raptem w okolicach tysiaka. Reszta dostaje pamiątkowe
medale, można też kupić sobie imienne, dedykowane pod imprezę, stroje. Najlepsi
potrafią ukończyć wyścig w 33-34 godziny. Mój rekord to 52 godziny. W tym roku
w ciągu pierwszych 24 godzin zrobiłem 530 kilometrów – ponad pół trasy. Ale
druga część jest bardziej męcząca – wjeżdża się w Góry Świętokrzyskie, do tego
dochodzi brak snu i ogólne zmęczenie.
– Pod ultramaraton trzeba
przygotowywać się jakoś specjalnie?
– No trzeba (śmiech). W ramach
porządku dodam tylko, że treningi rozpoczynam w marcu-kwietniu, a swoje
wyprawy organizuję w czerwcu. W tym roku trochę wszystko przyspieszyło ze
względu na urlop. A jak wyglądają przygotowania? Po prostu się rozjeżdżam –
staram się mieć już ze dwa tysiące kilometrów w nogach, żeby na przykład nie
pozrywać ścięgien. W 2022 po przekroczeniu linii mety na liczniku miałem już
6000. Jechało mi się dość ciężko, ale przez dziesięć dni przed maratonem nie robiłem
nic – siedzący urlop, piwko i grill. Nie miałem ze sobą nawet roweru. Ale po
początkowych trudnościach odpaliłem w górach i, o dziwo, jechało mi się tam
lepiej nawet niż na płaskim.
– Po takim wysiłku jest jeszcze
ochota i energia na zabawę?
– Większość od razu wraca do domu,
dużej części uczestników też aktualnie nie znam. Na początku wszyscy się
kojarzyliśmy, bo maraton odbywał się co roku; teraz startujemy co dwa lata.
Mamy wykupione miejscówki na nocleg i w dzień zakończenia imprezy jeszcze się
integrujemy, a na drugi dzień zbieramy się w auta – po kumpla przyjeżdża żona i
zabieram się z nimi na Dolny Śląsk – i rozjeżdżamy po Polsce. Ci, którzy nie
mogą chodzić, siadają i piją piwo. W pierwszych latach bywało ciężko, ale teraz
człowiek jest mądrzejszy o kolejne edycje. W tym roku ukończyłem trasę około
godziny dziewiętnastej, wypiłem ekonomicznie dwa-trzy piwa, wyszło ze mnie zmęczenie i szybko
padłem. Przez dwie doby w sumie spałem jakieś trzy godziny, i to tylko podczas jednej
nocy.
– No to ile krajów – i jakie –
zwiedziłeś na rowerze?
– Moja poważna, „gruba” przygoda zaczęła
się w 2009 roku i do dziś mam na koncie przynajmniej kilkanaście wypraw. A
kraje? Nadbałtycki tercet Litwa-Łotwa-Estonia, Czechy, Słowacja, Węgry, sporo
bałkańskich krajów – żeby wymienić choćby Bułgarię, Chorwację, Bośnię i
Hercegowinę, Albanię i Macedonię. Wszędzie jest świetnie, ale najbardziej lubię
właśnie Bałkany, no i oczywiście Czechy.
– A zastanawiałeś się kiedyś, ile
kilometrów zrobiłeś w ogóle na rowerze?
– Na kolarzówce w tym roku
przekroczyłem 101 tysięcy kilometrów, a trekiem przez dziewięć lat zrobiłem blisko 47
tysięcy. Jak łatwo policzyć, to prawie 150 tysięcy na dwóch rowerach w trakcie
kilkunastu lat. Jest szansa, że w przyszłym sezonie przekroczę tę granicę.
Jeszcze parę lat i dobiję do 200.
– Wracasz czasami – choćby podczas
kolejnych urlopów – do miejsc, które odwiedziłeś rowerem?
– Zdecydowanie nie, staram się
zmieniać lokalizacje, bo jest tyle ciekawych miejscówek do zwiedzenia, także na
rowerze... No i wolę aktywnie spędzać urlop niż leniuchować. Leżenie brzuchem
do góry to raczej nie moja bajka.
– Nie masz problemów z urlopem na
poczcie?
– Nie, każdemu przecież przysługuje
urlop, a kto jak z niego korzysta, to już inna bajka. Za mnie zawsze ktoś
„rozbiera” mój rejon, jak to nazywamy, a po powrocie to ja rewanżuję się, biorąc
jego rewir.
– Trenujesz poza sezonem? Rowerek
stacjonarny ma dla ciebie sens?
– Ja to w ogóle uważam, że nie
trenuję, tylko jeżdżę rowerem. Obraziłbym tych, którzy naprawdę trenują...
Przed sezonem się wyjeżdżam i nie korzystam z żadnego stacjonarnego rowerka.
Zresztą nawet nie tęsknię za rowerem. Chodziłem przez chwilę na siłownię, ale
to nie jest moja bajka i przestałem. Siedzisz w zamkniętym pomieszczeniu,
wykręcasz jakieś bezsensowne kilometry, nie ma tego czegoś. Co najwyżej można
popatrzeć na dziewczyny ćwiczące na bieżni (śmiech). Jesień i zima są natomiast
dla mnie koncertowe – upływają pod znakiem muzyki oraz towarzyskich spotkań ze
znajomymi.
– W trakcie jazdy masz czasami
muzykę na uszach czy jednak to zbyt niebezpieczne?
– Niektórzy ludzie jeżdżą ze
słuchawkami, ja podróżuję bez muzy – i tak słucham jej przez cały rok. Ale
chodzi też kwestie bezpieczeństwa – podczas sytuacji koło Raciborza z muzyką na
uszach pewnie nie usłyszałbym, że mogą mnie przejechać. No i wolę odgłosy
natury, zwłaszcza rano. Jedziesz przez lasy, mijasz malownicze wioski, przyroda
zaczyna żyć – nie ma lepszej muzyki!
– W podróże jeździsz sam.
Próbowałeś kiedyś wypraw w większej ekipie?
– Pierwsze trzy wyprawy zrobiłem z
kolegą Leszkiem Wierzbickim. Zjechaliśmy Czechy, Słowację, Węgry i kawałek
Austrii. To było pomiędzy 1998 a 2002 rokiem. Bardzo dobrze nam się
podróżowało, ale Leszek z różnych przyczyn odpadł z duetu. We wspomnianym 2009
roku zacząłem jeździć sam – wtedy się przetarłem ze świadomością, że jestem
zdany na siebie. Jeszcze w 2011 z innym kolegą odwiedziłem Litwę, Łotwę i
Estonię, ale to była jednorazowa akcja. Aktualnie na wszystkie wyprawy udaję
się samotnie i nie chcę tego zmieniać – chyba że kiedyś wróciłby Leszek, ale
on nie jest w stanie poświęcić na podróż więcej niż dwa tygodnie urlopu.
https://www.youtube.com/watch?v=o50ZkQutKdw
– Koszty roweru to jedno, ale taka
europejska wyprawa to jednak spore przedsięwzięcie. Korzystasz ze wsparcia
jakichś sponsorów?
– Niestety, te wyprawy trochę
kosztują. Już samą połowę budżetu wynoszącego mniej więcej sześć tysięcy zjadają
noclegi. Wcześniej oczywiście trzeba się ubezpieczyć, zakupić na zapas jakiś
osprzęt. Na szczęście od kilku lat udaje mi się pozyskać zaprzyjaźnionych
sponsorów – znajomi mają firmy i mnie wspomagają, no i część kasy dokładam z
prywatnych środków.
– Jakie plany na przyszłość? Dokąd
teraz chcesz dojechać?
– W 2023 planuję wyjechać już prawie
na miesiąc. W czerwcu obieram azymut na Ateny, potem odwiedzę Skopje. Ale
ostatnio wpadłem na wspaniały pomysł, żeby pojechać tam przez Rumunię,
konkretnie przez Drogę Transfogarską – w tym roku jeszcze w kwietniu pokrytą
śniegiem tak, że nawet auta nie mogły się tamtędy przebić. Trochę jednak
nadrobię jadąc przez Bułgarię i zmieszczę się w założonych wcześniej ramach.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą