Niektórzy porównują go do bezinteresownych polityków albo skromnych celebrytów. Generalnie chodzi o to, że wszyscy słyszeli, że takie zjawisko może – ponoć – występować. Sęk w tym, że nikt nigdy nie widział go na własne oczy. No chyba że chodzi o tego Yeti z bannera. Tego widziało wielu.
#1. Jeśli na poszukiwania, to w Himalaje
Zanim ktokolwiek uda się na poszukiwanie do pobliskiego lasu, należy doprecyzować – według legend, yeti występuje w Himalajach, i to w ich najwyższych partiach. Jeśli więc nie mieszkacie akurat w Indiach, Nepalu, Tybecie czy Bhutanie, poszukiwania mogą spełznąć na niczym.
Zdarzają się co prawda i tacy, którzy twierdzą, że widzieli yeti na Syberii, jednak ich wiarygodność… cóż, po prawdzie to w niczym nie ustępuje wiarygodności pozostałych doniesień o bliskich spotkaniach trzeciego stopnia z yeti.
Opowieści o potencjalnym istnieniu yeti krążą od bardzo dawna – zwłaszcza wśród mieszkańców górzystych obszarów południowo-wschodniej Azji. Pierwsze spotkanie „człowieka zachodu” – z legendą, bo przecież nie z samym yeti – miało miejsce w 1832 roku. To wtedy niejaki B. H. Hodgson z Anglii opisywał, jak to miejscowi tragarze zmuszeni byli dać w długą ze strachu przed dużą małpopodobną istotą.
Hodgson owej istoty nie widział, natomiast wedle relacji miała ona wyprostowaną postać, duże rozmiary, a do tego pozbawiona była ogona. Co istotne, sam Anglik podchodził do tych rewelacji z dużą rezerwą, przytaczając je bardziej jako anegdotę niż zdarzenie warte pogłębionej analizy.
Można by pomyśleć, że gdyby yeti rzeczywiście miało istnieć, ktoś na przestrzeni lat zdołałby już dostarczyć jakiekolwiek dowody na potwierdzenie tej tezy. Jak wiadomo, nic takiego nie nastąpiło – ale chętnych na poszukiwania czy wręcz polowania w dalszym ciągu nie brakuje. Doszło nawet do tego, że Nepalczycy i Amerykanie zawiązali specjalne porozumienie.
Jak wynika z notatki amerykańskiej ambasady z 1959 r., obywatel USA przybywający do Nepalu potrzebuje specjalnego pozwolenia, by rozpocząć poszukiwania yeti. Nepalczycy wyrażają zgodę na fotografowanie istoty, natomiast nie na jej zabicie – chyba że w skrajnym przypadku obrony koniecznej. Aha, gdyby akurat komuś się poszczęściło, wszelkie zdobyte dowody na istnienie yeti muszą zostać natychmiast przekazane w ręce władz Nepalu.
#4. Może idea wcale nie aż tak zwariowana, jak się wydaje
Na różnych etapach historii rozmaite kreatury kręciły się po Ziemi. Kręcą się zresztą nadal, choć to temat na zupełnie inną opowieść. W każdym razie gdyby szukać dla legend o yeti jakichkolwiek bardziej prawdopodobnych osadzeń w faktach, można zapewne spojrzeć na gigantopiteki.
Były to największe małpy znane nauce, dorastające nawet do 3 metrów wysokości oraz przekraczające 500 kg wagi. Przynajmniej jeśli wierzyć analizom skamieniałości, bo gigantopiteki rzeczywiście żyły na terenie współczesnych Chin, Indii czy Wietnamu, tyle że od jakiegoś miliona do mniej więcej 300 tysięcy lat temu.
To nie tak, że nie było nigdy żadnych dowodów na istnienie yeti… były, tylko że obalone. Jak w przypadku ręki w świątyni Pangboche, która to „zdecydowanie należeć miała do wielkiej stopy”. Nauka wrogiem wiary, nic więc dziwnego, że nikt nie chciał zgodzić się na oficjalne badania.
W 1959 r. podróżnik Peter Byrne zdecydował się więc podmienić palec ze świątyni na inny, specjalnie na tę okazję przygotowany. Wykradziony „dowód” na istnienie yeti został następnie przemycony do Wielkiej Brytanii, gdzie poddano go analizie, która wykazała, że należał nie do yeti, a do jakiegoś bardzo ludzkiego i wcale nie legendarnego nieszczęśnika.
Na temat zimnej wojny powiedziano już całkiem wiele, analizując różne jej aspekty – głównie te najbardziej znane, a zarazem najbardziej istotne dla losów świata. Nikt raczej nie mówi zaś zbyt głośno o tym, że Amerykanie i Rosjanie próbowali ścigać się ze sobą nawet w poszukiwaniach yeti. Ta odsłona wielkiego wyścigu zaczęła się w 1958 r. i przez niektórych traktowana była całkiem poważnie. Oczywiście zakończyła się obopólnym fiaskiem i została zapomniana… ale tylko do czasu.
W 2011 roku na poszukiwania yeti znowu wyruszyli i Amerykanie, i Rosjanie, tym razem jednak ramię w ramię. Akapit na temat sukcesów tej ekspedycji celowo pominę milczeniem. Tak czy inaczej cel był tym razem całkiem konkretny – Kemerowo, na wschód od Nowosybirska, gdzie ponoć w tamtym czasie znacząco wzrosła liczba informacji o dostrzeżeniu tajemniczych istot.
Choć ludzie są w stanie zapłacić często ogromne pieniądze za całkowicie absurdalne przedmioty (lub „przedmioty” jak NFT), tak w tym przypadku skończyło się na dającej się jeszcze objąć rozsądkiem kwocie 5,5 tys. funtów. Tyle właśnie we wrześniu 2015 roku zapłacono na aukcji za kolekcję zdjęć Erica Shiptona. Zdjęć wykonanych w 1951 i mających przedstawiać odciski yeti.
Szczęśliwemu nabywcy nie przeszkadzało bynajmniej, że dwa lata wcześniej specjalista od genetyki Bryan Sykes zebrał – i to niemałym wysiłkiem – 30 próbek włosów, które „na 100% należały do yeti, sasquatcha oraz innych nieznanych światu, a przede wszystkim nauce stworzeń. Koń, niedźwiedź, szop, krowa – tyle się dowiedziano na ich temat po prostej analizie. Sorry, yeti, jeszcze nie tym razem.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą