Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Pięć nowych słów, którymi tysiące feministek demaskują zdradliwych samców

56 409  
232   189  
Niektóre z tych słówek pewnie już nieraz słyszeliście. Trudno się dziwić – w mediach społecznościowych panuje obecnie moda na bezrefleksyjne powtarzanie feministycznych chwytliwych hasełek i dąsów. Niestety, najlepiej przyjmują się terminy, z których aż bije nie tylko skrajna głupota, ale i wręcz jawna nienawiść do posiadaczy jąder.

Czasami mam wrażenie, że działanie niektórych feministek ma na celu zrzucenie odpowiedzialności za całe zło tego świata na mężczyzn, naplucie im w twarz, nasranie na wycieraczkę, a następnie strzelenie focha, że faceci mają czelność krytykować dzielne kobiety dążące do wyrwania się z wyimaginowanego jarzma patriarchatu. Wystarczy bowiem, że weźmiemy pod lupę kilka popularnych zwrotów stosowanych przez panie związane z organizacjami i studiami feministycznymi, a zdamy sobie sprawę, że coś tu wyraźnie śmierdzi nieświeżym śledziem.

Mansplaining

Wyobraź sobie sytuację, że jesteś aktywną fizycznie panią i ćwiczysz w siłowni swój tyłek. Robisz to od lat i masz całkiem fajne rezultaty. Podczas kolejnej wizyty w klubie fitness podbija do ciebie jakiś osiłek i w protekcjonalny sposób zaczyna ci pieprzyć, że robisz to źle i że tak ćwicząc nie tylko nic nie osiągniesz, ale i nabawisz się kontuzji. Zachowanie, w którym ktoś, niczym ostatniemu debilowi, tłumaczy rzeczy, o których sam nie ma do końca pojęcia jest właśnie „mansplainingiem”, czyli jak sama nazwa wskazuje - „męskim tłumaczeniem”.



Pomysłodawczynią tego wyrazu, który niedawno trafił do słownika Oxford Dictionary Online, jest niejaka Rebecca Solnit – autorka książki „Mężczyźni objaśniają mi świat”, która zaklina się, że bycie protekcjonalnym debilem jest wyłączną domeną facetów. No, bo przecież kobiety nigdy nie bywają złośliwe, cyniczne i traktujące innych osób z wyższością.
Podejrzewam, że znalazłyby się jakieś feministyczne studia, które udowodniłyby, że „mansplainingująca” przedstawicielka płci pięknej ma problem z równowagą hormonalną i jej organizm nie radzi sobie z nadprodukcją testosteronu. Czyli męskiego hormonu. A to kolejny dowód, że faceci to chuje. Nie zapominajmy też, że mężczyźni nieładnie pachną, krzyczą i nie przepuszczają kobiet stojących na pasach.

Manterrupting

OK. Jeśli myślicie, że powyższa definicja jest przykładem debilizmu, to najwyższy czas przedstawić wam słówko „manterrupting”. Otóż okazuje się, że bardzo brzydka czynność, jaką jest przerywanie komuś wypowiedzi, wtrącanie się w połowie zdania i przekrzykiwanie kogoś, kto akurat chce coś powiedzieć, to domena mężczyzn.



Ba, są nawet badania, które tę rewelację potwierdzają, a współczesne feministki podają za przykład „manterruptingu” zachowanie Kanye Westa podczas wręczenia Taylor Swift nagrody MTV, albo debatę prezydencką pomiędzy Hillary Clinton a Donaldem Trumpem, kiedy to ten ostatni w ciągu 26 minut aż 22 razy przeszkodził swojej rywalce w wypowiedzeniu się. Cóż z tego, że zarówno pan West, jak i Trump słyną z tego, że są zadufanymi w sobie waflami? To trochę tak, jakby analizować społeczne zachowanie kobiet biorąc sobie za przykład ordynarny styl wypowiedzi Krystyny Pawłowicz. Bycie niewychowanym palantem wykracza przecież daleko poza ramy płci, a upieranie się, że tylko mężczyźni nie potrafią prowadzić zdrowej dyskusji świadczy o bardzo wąskim, opartym na debilnych stereotypach, pojmowaniu świata.

Manspreading

Ostatnio po sieci hula sobie materiał video, w którym pewna niebrzydka rosyjska feministka jeździ metrem i polewa wybielaczem krocza facetów, którzy to w jej opinii uprawiają tzw. „manspreading”.



Czymże jest to zjawisko, które tak bardzo przeszkadza niektórym damom? Ano niczym innym, jak siedzeniem z rozkraczonymi nogami. I tu też trzeba rozróżnić rozwalonego na siedzeniu dresa, który robiąc szpagat zajmuje dwa siedzenia i ma, delikatnie mówiąc, „wyjeb#ne” na innych pasażerów, od zwykłej, naturalnej pozycji siedzącej normalnego mężczyzny.
Wyobrażacie sobie, jak wielki byłby ból dupy, gdyby w analogicznym nagraniu po metrze chodził sobie facet i polewał tym samym wybielaczem dekolty pań, które jego zdaniem pokazują zbyt wiele?


Dąsy feministek z zacietrzewieniem walczących z panami, których kolana nie stykają się ze sobą, wynikają z czystej ignorancji i braku znajomości samczej fizjonomii. Okazuje się bowiem, że tak bardzo znienawidzone przez te panie ułożenie męskiego ciała podczas siedzenia nie wynika z silnej potrzeby ciemiężenia kobiet, a bardziej z budowy naszego ciała. Bo, wiecie – my, faceci, posiadamy mosznę, a trzymanie ściśniętych nóg jest niekiedy równie komfortowe, co wsadzenie jąder w imadło. W skrócie – siadając układamy się tak, aby było nam wygodnie.
W opozycji do „manspreadingu” mężczyźni ukuli wyraz „she-bagging”, czyli kładzenie przez kobiety na wolnym miejscu siedzącym publicznego transportu swojej torby.

Manslamming

A cóż to za kolejny wykwit natchnionego, feministycznego geniuszu? Tym razem chodzi o śpieszącego się mężczyznę, który rozpycha się łapami i wyjeżdża innym przechodniom (oczywiście, ma się rozumieć – głównie kobietom) z tzw. „bara”, akcentując tym samym swoją dominację nad innymi uczestnikami miejskiego ruchu pieszego.



Ja osobiście ostatnio kilka razy dostałem siatką po jajkach od pełnej energii staruszki, która za wszelką cenę chciała siłą własnych mięśni i ciężarem wspomnianej siaty uformować sobie przejście w głąb pojazdu MPK. Najlepiej po trupach i pomstując po drodze na karygodne zachowanie nieuprzejmych mężczyzn, którzy w swej podłości nie zechcieli rozwinąć przed nią czerwonego dywanu, prowadzącego wprost do najbardziej miękkiego z autobusowych siedzeń. Jak by to nazwać? Tak fachowo. Po angielsku. Żeby mądrze brzmiało i cechy chamskiego taranowania podróżnych utożsamiano jedynie z leciwymi przedstawicielkami płci pięknej? Może „grandmasmashing”?

Mizoginizm

Według oficjalnej definicji mizoginem nazywa się mężczyznę, który patologicznie nienawidzi kobiet. Ma to zazwyczaj podstawy psychologiczne – może mieć swoje korzenie np. w jakichś traumach z młodości, braku samoakceptacji, kompleksach czy chorobowej, wymagającej interwencji specjalisty nieśmiałości.



Z tym coraz częściej używanym w feministycznych środowiskach zwrotem problem jest taki, że „mizoginizm” stał się prawdziwym orężem do chłostania każdego samca, co to śmiał pisnąć słówko krytyki na temat np. feministycznej manifestacji nagich bab. To ten sam rodzaj logiki, co określanie mianem „faszysty” każdej osoby o prawicowych poglądach, albo „lewakami” obywateli, którzy opowiadają się za legalizacją związków partnerskich. Ktoś tu albo ma problem ze zrozumieniem definicji pewnych terminów, albo po prostu jest niedouczonym ignorantem.

Mam wrażenie, że to (swoją drogą – całkiem kreatywne) tworzenie neologizmów oraz silenie się na aktualizację definicji podręcznikowych zwrotów jest absolutnym zaprzeczeniem samej idei walki o równouprawnienie.

Drogie feministki, to właśnie ta koślawa próba stygmatyzacji facetów i obarczenia ich wszystkimi cechami ludzkiej chujozy sprawia, że wśród męskiego plemienia bywacie tak bardzo nie lubiane.
24

Oglądany: 56409x | Komentarzy: 189 | Okejek: 232 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało