Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Jeśli myślisz, że narkomania to współczesna plaga, to jesteś w błędzie. Oto jakie narkotyki brało się w epoce PRL

70 749  
247   61  
Czy w zdrowym, silnym, socjalistycznym polskim narodzie znalazło się miejsce dla oderwanych od uporządkowanej rzeczywistości jednostek szukających wrażeń w substancjach odurzających? Wiadomo – nieszkodliwą przecież wódeczkę można przyjąć podczas przerwy w wyrabianiu 200% normy na budowie, ale co z innymi używkami? Takimi, których próżno szukać na półkach sklepu monopolowego? Czy w PRL-u w ogóle się ćpało?

Do apteki po ekstazę

Narkotyki były u nas obecne jeszcze i przed wojną, a w latach 50. stały się popularniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Nie należało ich jednak szukać na ulicy, w melinach czy u ambitnych ogrodników uprawiających marychę po piwnicach. Spory wybór sprawdzonych i mocno dających w czerep dragów był w aptece! Przyjmuje się, że lata 50. i 60. ubiegłego wieku to tzw. „okres medyczny” polskiej narkomanii. Początkowo po zazwyczaj bogate w opiaty środki sięgały osoby mające do takich specyfików najłatwiejsze dojście – lekarze, farmaceuci, ale także i pacjenci szpitali, którzy niekiedy mocno kombinowali, aby zwiększono im dawki np. środka przeciwbólowego. Leki też się kradło. Popularnym „łupem” były na przykład medykamenty na bazie kwasu barbiturowego. Miały one działanie otępiające i bardzo „lubiły się” z alkoholem. Do tego stopnia, że popijanie takich leków wódką wysłało do Bozi niejednego początkującego ćpuna, który nie zdawał sobie sprawy, że mieszanie tej substancji z alkoholem znacznie zwiększa prawdopodobieństwo jej przedawkowania.



Wojtek Michalewski, legendarny polski hippis i autor książki „Mistycy i narkomanii”, opisał na jej kartach modną wśród ówczesnej młodzieży „dyktę”, zwaną też „płynnym opium” albo „składakiem”. Była to mieszanka wszelkiej maści syropów oraz kropli żołądkowych. Szczególnie lubianym przez narkomanów preparatem były tzw. krople Inoziemcowa – w latach 50. lek dostępny w każdej aptece. Stosowało się go przy uciążliwych zatruciach pokarmowych i kolkach. Trzeba przyznać, że substancja ta szybko przynosiła ulgę. Oprócz waleriany oraz olejku z mięty zawierała ona ekstrakt ze strychniny oraz nalewkę opiumową.
„Byliśmy uzależnieni od aptek, szpitali i w ogóle służby zdrowia (…). Janek zlał zawartość buteleczki ze składnikami do blaszanego garnuszka i podpalił. (…) Po wypaleniu na dnie kociołka zostało trochę ciemnej mazi, którą rozcieńczało się wodą, oczyszczało przez watę i wreszcie żółto-brązową ciecz wstrzykiwało się w żyłę. (…)”
- wspominał Michalewski.

Niektórzy narkomani przyjmowali też kofeinę dożylnie, jednak ta używka nie była tak bardzo popularna jak opiumowe „składaki”, po które chętnie sięgali polscy hippisi. Wielu ówczesnych poszukiwaczy wrażeń bawiło się też w mieszanie innych leków, w mniej lub bardziej legalny sposób zdobytych z apteki. Paradoksalnie łykane przez małoletnich ćpunów piguły nierzadko okazywały się znacznie bardziej niebezpieczne niż „dykta”, którą starzy hippisi aplikowali sobie w żyły.

Proszki do prania podgrzewane na patelni i bananowe skórki

Z czasem zainteresowanie środkami odurzającymi stawało się coraz większe. I to nie tylko wśród archetypowych hipów. Różnymi kanałami do kraju zaczęły trafiać sprawdzone i skuteczne „szlachetne” narkotyki. Niektórzy szczęściarze mieli okazję spróbować haszyszu, inni mogli zarzucić na język LSD. Tymczasem biedne, pozbawione nadziei na skosztowanie porządnego towaru małolaty musiały zadowolić się dość podłymi „zamiennikami”. Popularne stało się wdychanie oparów wszelkiej maści środków chemicznych – od past do butów, przez benzynę, lakiery, aż po rozpuszczalniki. Szczególnym zainteresowaniem cieszył się butapren – klej, który zawierał trichloroeten.



Ten związek chemiczny, stosowany jako rozpuszczalnik tłuszczów, miał sporo bardzo negatywnych dla zdrowia właściwości, spośród których haj był akurat najprzyjemniejszym efektem. Oprócz faktu, że składnik popularnego kleju jest wyjątkowo rakotwórczy, to prowadził też do uszkodzeń nerwu wzrokowego oraz stanów depresyjnych. Ponadto szybko niszczył wątrobę i nerki, prowadził też do nagłej utraty wagi i owrzodzenia błony śluzowej nosa oraz ust.

W wielu artykułach i pracach naukowych na temat narkomanii w epoce PRL-u pojawia się dość szokujący wątek dotyczący pewnego detergentu. Mowa o proszku IXI, który to miał być rzekomo wysypywany na patelnię i podgrzewany, a jego oparami odurzali się młodzi narkomani. W latach 70., kiedy to o zjawisku narkomanii zaczęło się mówić, upierdliwi dziennikarze łazili za wrocławskimi hippisami i zasypywali ich pytaniami odnośnie substancji, którymi ci się odurzają. Aby dać gryzipiórkom ich wymarzoną sensację, wesołe ćpuny zmówiły się i wymyśliły historię o wąchaniu proszku IXI. Artykuły o niebezpiecznym dragu, który gospodynie wsypują do swoich pralek marki Frania, obiegły całą Polskę. Efekt uboczny tej wstrząsającej wiadomości był łatwy do przewidzenia – setki małolatów zaczęło zatruwać swoje organizmy detergentem smażonym na patelni…



Do Polski dotarła też inna „ściema”. Tym razem z zachodu. W pewnych kręgach palono skórki owocu, który w tamtej epoce był towarem bardzo rzadkim i wręcz „prestiżowym”. Mowa o bananie. Według pewnej legendy, wypalony skręt z wysuszonych włókien zdjętych miał właściwości odurzające. Mimo że faktycznie uczeni znaleźli w niej szczątkowe ilości dopaminy, to było jej za mało, aby wywołać u człowieka jakiekolwiek reakcje.

To zadziwiające, że w tamtej epoce wielu hippisów wolało nawąchać się kleju, podczas gdy lasy i pola pełne były psychoaktywnych grzybów – od psylocybinowej łysiczki lancetowatej, aż po muchomora czerwonego zawierającego muscymol. Oczywiście była pewna niewielka grupa amatorów takich naturalnych używek. Oprócz wspomnianych grzybów, osoby te sięgały też po pokrzyk wilczą jagodę.



Roślina ta zawiera bowiem duże ilości atropiny – związku, który w małych dawkach działa rozluźniająco i pobudza korę mózgową, a w większych może pomóc spaść z rowerka.

Kult wielkiej makówki

Chociaż sporym uwielbieniem wśród ćpunów cieszyły się wziewne preparaty chemiczne, to w dalszym ciągu wielu hippisów pozostawało wiernych opioidom. Dotąd narkomani musieli zadowolić się tym, co było dostępne w aptekach. Dopiero w połowie lat 70. zwrócono się ku… makowi lekarskiemu. Charakterystyczny kwiat rosnący dziko na polach i nasypach kolejowych wywodzi się z Azji. Na początku XX wieku udało się dobrze przebadać obecne w makówkach alkaloidy – kodeinę, morfinę i papwerynę, ale właściwości tej rośliny znane były już w starożytności. Mak stosowano zarówno jako silny środek przeciwbólowy, jak i równie mocny narkotyk przyjmowany w postaci palonej oraz np. jako nalewka.



Pierwsze udane makowe eksperymenty polskich hippisów skończyły się wyprodukowaniem tzw. makiwary. Był to wywar z ugotowanej słomy makowej. Wypita działała uspokajająco, otępiająco, a w większych dawkach wywoływała głęboki, narkotyczny sen. Warto odnotować, że hippisowe „odkrycie” również nie było nowe – takie wywary dawniej podawano rozbrykanym dzieciom na wsi. Ponoć spały po tym jak zabite. I pewnie nieraz faktycznie były zabijane – przedawkować makiwarę wcale nie było trudno, a efektem przesadzenia z tą substancją było porażenie układu oddechowego i śmierć w wyniku uduszenia się.

Inną metodą pozyskiwania „polskiego opium” było nacinanie makówek i zbieranie wyciekającego z nich mleczka, które po wysuszeniu i rozcieńczeniu aplikowało się bezpośrednio w żyłę. Nie był to jednak słynny kompot, który stał się wręcz symbolem ćpunów epoki PRL-u. Narkotyk znany pod tą nazwą powstał dopiero w 1976 roku na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie dwóch studentów chemii dokonało ekstrakcji alkaloidów ze słomy makowej. W finalnej wersji kompot miał ciemnobrunatny kolor, był też mocniejszy i znacznie bardziej uzależniający niż inne opiumowe „wynalazki”.



„Sam pamiętam, gdy na chatę przybywał człowiek z butelkami „składników”, leku na opium czy makiem, i dzielił skrupulatnie najmniejszą ilość między potrzebujących, mimo że sam był nie raz na głodach”
- opisywał Michalewski.
„Kompociarz nigdy nie podzielił się bezinteresownie towarem z towarzyszami, choćby wili się po ziemi z głodów. Ukryje się w kącie i przyćpa sam, byle jemu było dobrze”.

Kompot można było uzyskać w warunkach chałupniczych, wykorzystując do jego produkcji powszechnie dostępne chemikalia. Problem w tym, że domorośli laboranci często nie zaprzątali sobie głowy odpowiednim dawkowaniem składników i trudne było do przewidzenia, jak mocny będzie ostateczny efekt ich pracy. W rezultacie po zaaplikowaniu sobie tego specyfiku w żyłę mogło się okazać, że nieszczęsny ćpun trafił na wyjątkowo „udaną” partię i przedawkował.

Więzienny czaj

Podczas gdy narkomani z dużych miast rozkoszowali się klejem z foliówki albo makowymi iniekcjami, za murami więzień piło się alkohol produkowany z tego, co było pod ręką – od starego chleba, przez gnijące warzywa. Sporym osiągnięciem zamkniętych w celach recydywistów było opracowanie tzw. pastówki – wygotowanej w garnkach pasty do zębów zawierającej spirytus. Zanim nastały czasy, kiedy osadzeni mogli zacząć ćpać powszechnie dostępne dragi, wielkim hitem więzień był tzw. czaj, czyli silnie stężona herbata – efekt wrzucenia potężnej porcji suszu do małej ilości wrzącej wody. Zwana niekiedy „więzienną amfetaminą” ciecz była tak popularna, że herbata stała się drugim po papierosach najbardziej pożądanym produktem wśród odsiadujących wyroki gitów. Czaj był też spożywany poza murami pierdla, jednak nigdy nie stał się narkotykiem choćby zahaczającym o „mainstream”.



Maryśka da się lubić!

W połowie lat 80. młodzi ludzie zakochali się w marihuanie. Dotąd sporadycznie przywożony z zagranicy susz dostępny był tylko dla wybranych, jednak popyt na palenie trawki był tak duży, że polscy miłośnicy tej używki zaczęli sprowadzać z Holandii nasiona konopi i uprawiać tę roślinę w swoich ogródkach. Przez kilkanaście lat spożywanie maryśki nie było w żaden sposób regulowane przez prawo, a jej szkodliwość była doprawdy znikoma, jeśli wziąć pod uwagę, że również w tamtym okresie gwałtownie rosła liczba osób uzależnionych od opioidowych zastrzyków.

https://youtu.be/yEtPqJSHDUc?t=197
Pojawiły się też pierwsze przypadki zakażeń wirusem HIV. Na przełomie lat 70. i 80. zaczęto w Polsce otwierać zakłady odwykowe. Problem był na tyle poważny, że 31 stycznia 1985 roku wprowadzono w życie pierwszą od czasów wojny ustawę dotyczącą przeciwdziałaniu narkomanii. Sporo kontrowersji wywołał pomysł całkowitej depenalizacji wszystkich dostępnych na rynku narkotyków. Zamiast tego skupiono się na zwalczaniu handlu dragami. Zamiast zamykać ćpunów i palaczy trawy w więzieniach, stawiano na przygotowanie dla nich odpowiednich terapii i programów rehabilitacyjnych. W tamtej epoce bardzo prężnie działał też Monar.



Wbrew czarnym wizjom – ustawa okazała się strzałem w dziesiątkę. Przynajmniej jeśli chodzi o sam proces walki z narkomanią. Liczba uzależnionych zaczęła szybko maleć, również i coraz mniej chorych trafiało na odwyki. Rosła za to liczba osób zakażonych HIV-em. Tu ratunkiem okazało się wdrożenie programu redukcji szkód, czyli akcje wymiany igieł i strzykawek i wprowadzenie terapii metadonowych.

Uważa się, że ustawa z 1985 roku była najsensowniejszym krokiem w celu walki z plagą narkomanii. Kolejne wprowadzone w 1997 roku i 2000 roku zmiany w prawie wprowadziły m.in. penalizację posiadania środków psychoaktywnych. Głównym efektem wprowadzenia tych zmian był… drastyczny wzrost przestępstw narkotykowych.
13

Oglądany: 70749x | Komentarzy: 61 | Okejek: 247 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

01.05

30.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało