Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Międzyplanetarne biuro nieruchomości, czyli jak kupić sobie fragment kosmosu

38 179  
103   21  
Na Ziemi już teraz robi się dość ciasno. Liczba ludności przekroczyła 7 miliardów, a dobro środowiska, na którym powinno zależeć wszystkim, wciąż zajmuje odległe miejsce na liście priorytetów. Nic więc dziwnego, że co bardziej przedsiębiorczy już teraz rozglądają się za własnym kawałkiem ziemi… poza Ziemią.

Bilet w jedną stronę

Kilka lat temu firma Mars One ogłosiła przygotowania do misji załogowej na Marsa. Grupa ochotników miałaby założyć na Czerwonej Planecie kolonię i pozostać tam do końca życia. Co dwa lata mieliby dołączać kolejni - tak by marsjańska kolonia zaczęła ostatecznie wieść własne, samowystarczalne życie. Program zakładał bilet w jedną stronę - co nie odstraszyło ponad 100 tysięcy chętnych gotowych odbyć podróż życia. I zarazem ostatnią podróż w życiu.

Dlaczego życie na innej planecie - pod wieloma względami tak bardzo nam nieprzychylnej - okazało się kuszącą propozycją dla tak wielu osób? Czy posiadanie kawałka obcej planety tak bardzo różni się od posiadania kawałka Ziemi?
Coś zapewne jest na rzeczy, bo co u nas oznacza nabycie działki? Prawo do przebywania i osiedlania się na wydzielonym granicami gruncie - pod warunkiem oczywiście, że na budowę i wszelkie ingerencje zgodę wyda urzędnik. Co jednak, gdyby pod działką znalazły się cenne złoża? A co, gdyby w ogródku zakopany był średniowieczny skarb? Wreszcie co z przestrzenią powietrzną nad działką - do jakiego pułapu można mówić o własności i dlaczego akurat takiego? Zamiast ryć dalej w głąb ziemskich absurdów i niekonsekwencji, wybierzmy się w przeciwnym kierunku. W kosmos - do miejsca, które prawne regulacje dopiero próbują zawłaszczyć.

„Obejmuję ten wszechświat w posiadanie!”


Podbój kosmosu marzył się ludziom odkąd tylko zrozumieli, że gwiazdy i planety to nie tylko jasne plamki na niebie, bajkowa dekoracja i dar przyrody na dobre mieszkanie na Ziemi. Własność obiektów kosmicznych zaczęła być problemem pod koniec XIX wieku. Choć do lotów kosmicznych i lądowania choćby na Księżycu było jeszcze bardzo daleko, pierwsze plany już rodziły się w głowach - a wraz z nimi napinała się typowo ludzka żyłka zachłanności.

15 czerwca 1936 roku Dean Lindsay ogłosił się właścicielem wszystkich pozaziemskich obiektów. Bo mógł - tak jak przez wieki kolonizatorzy ogłaszali się (w imieniu swoich narodów) właścicielami nowo odkrywanych lądów. Bo chciał - i dlatego, że nikt wcześniej na to nie wpadł. Za to wkrótce po opublikowaniu oświadczenia do Lindsaya zaczęli zgłaszać się inni - gotowi odkupić od niego wybrane obiekty. Jednak poza grupką zapaleńców nikt nie potraktował ambitnego Amerykanina poważnie. Mimo to była to najbardziej skuteczna (albo najmniej nieskuteczna z totalnie nieskutecznych) próba przejęcia władzy nad wszechświatem - i już wtedy stało się wiadome, że prędzej czy później problem powróci na znacznie większą skalę.

Traktat o przestrzeni kosmicznej


Nieco ponad 30 lat później za regulowanie stosunków międzyplanetarnych zabrała się Organizacja Narodów Zjednoczonych, czego efektem był zaprezentowany w 1967 roku „Traktat o przestrzeni kosmicznej”, podpisany przez przedstawicieli USA, Wielkiej Brytanii oraz Związku Radzieckiego. Do tej pory do traktatu przystąpiło ponad 100 państw, w tym Polska.

Traktat podpisała także Zambia - afrykański kraj o gigantycznych aspiracjach i jeden z uczestników wyścigu o podbój kosmosu. Co prawda Zambijczycy planowali wysłanie astronautów na Księżyc przy pomocy gigantycznej katapulty (do której części zwożono rowerami), ale nie wyklucza to ich ambicji. I oni, honorowo, do traktatu przystąpili.

W myśl „Układu o zasadach działalności państw w zakresie badań i użytkowania przestrzeni kosmicznej łącznie z Księżycem i innymi ciałami niebieskimi”, jak brzmi pełna, acz wpadająca w ucho nazwa traktatu, sygnatariusze zobowiązują się do nieumieszczania broni jądrowej i broni masowego rażenia na orbicie, na Księżycu ani gdziekolwiek w kosmosie. Wszystkie obiekty pozaziemskie mogą być wykorzystywane wyłącznie do celów pokojowych, wszelkie próby wykorzystania ich do celów wojskowych są zaś wzbronione. Traktat zabrania też zawłaszczania kosmosu przez państwa. Nie określa tylko… gdzie zaczyna się kosmos.

Umowna granica kosmosu to wysokość 100 kilometrów nad Ziemią. Linia Karmana wyznacza, gdzie kończy się atmosfera ziemska, a gdzie zaczyna się przestrzeń kosmiczna. Jednak w traktacie ONZ nie jest to sprecyzowane - tak samo zresztą jak szereg innych aspektów, które w latach 60., kiedy przygotowywano dokument, nie wydawały się w żadnym stopniu istotne.

Traktat księżycowy


W 1984 roku wcielono w życie Traktat księżycowy, na mocy którego zabrania się prywatnym osobom posiadania pozaziemskich własności. O jego wadze najlepiej świadczy fakt, że przystąpiło do niego zaledwie piętnaście państw. Te faktycznie liczące się w podboju kosmosu traktat olały sikiem falistym.

Obie umowy, Traktat o przestrzeni kosmicznej i Traktat księżycowy, mają już kilkadziesiąt lat. Powstawały w czasach, w których nawet wyobrażenia o kosmosie były zupełnie inne, nie mówiąc już o możliwościach technologicznych podróżowania na tak wielkie odległości. Co więcej, niewiele potrzeba, aby z obu traktatów wystąpić. Postęp nauki i techniki każe przypuszczać, że już wkrótce oba traktaty w ogóle stracą znaczenie - tym bardziej że mało kto przejmuje się ich założeniami.

Właściciele kosmosu


Co łączy dwóch amerykańskich prezydentów, trzech mędrców z Jemenu i potomków służących na dworze Fryderyka Wielkiego? Wszyscy uważali się za właścicieli pozaziemskich obiektów.

Martin Jurgens z Niemiec twierdzi, że jego rodzina włada Księżycem od 1756 roku, który przodek Martina, Aul Jurgens, miał otrzymać w symbolicznym geście wdzięczności od Fryderyka Wielkiego. Inne zdanie miał Jenaro Gajardo Vera - chilijski prawnik i artysta, który w 1953 roku ogłosił się właścicielem Księżyca. W 1998 roku zmarł, najwyraźniej osierocając satelitę.

Z kolei trzej mężczyźni z Jemenu - Adam Ismail, Mustafa Khalil i Abdullah al-Umari - uważają, że należy im się Mars. I nawet pozwali NASA za bezprawny najazd na Czerwoną Planetę. Jemeńczycy twierdzą, że odziedziczyli planetę przed trzema tysiącami lat. Wreszcie amerykańscy prezydenci - Jimmy Carter i Ronald Reagan. Oni także, jako jedni z wielu, mieli skusić się na jednoakrowe działki na Księżycu.

Jeśli tego byłoby mało, niejaki Gregory W. Nemitz ogłosił się właścicielem asteroidy 433 Eros, na której wylądowała w 2001 roku sonda NEAR Shoemaker, po czym… wystawił NASA mandat za bezprawne zaparkowanie sondy. Z tego co wiadomo, agencja wciąż miga się od zapłacenia zasądzonych 20 dolarów.

Biznes bez granic


Lunar Embassy Comission to jedna z kilku najbardziej znanych firm, które oferują sprzedaż gruntów na Księżycu. Działa od 1980 roku, a jej właściciel, Dennis Hope, deklaruje, że w ciągu trzydziestu lat zdołał sprzedać ponad 2,5 miliona działek o powierzchni 1 akra (ok. 0,4 hektara), za każdą inkasując 20 dolarów. Trudno powiedzieć, co jest bardziej zadziwiające - czy to, że Hope zdołał zarobić 50 milionów dosłownie na niczym, czy to, że ludzie (wliczając w to prezydentów) skłonni byli płacić dosłownie za nic, czy może też to, w jaki sposób „przydzielane” były księżycowe działki. Hope miał zwyczaj zamykać oczy i celować pinezką w mapę Księżyca. I tak, owszem, wciąż znajdowali się chętni zostawić u niego swoje pieniądze.

„Interplanetary Development Corporation” założona przez byłego dyrektora nowojorskiego planetarium „trudni” się tym samym zajęciem, tyle że po dumpingowych cenach. Akr Księżyca wyceniany jest tu na 1 dolar. Zupełnie abstrakcyjny akt posiadania to jednak nie jedyna rzecz, za którą ludzie gotowi są zapłacić - i to nie zawsze małe pieniądze.


Osobną gałąź kosmicznego handlu stanowią gwiazdy. Rzadko kiedy ktoś ogłasza się posiadaczem gwiazdy, znacznie częściej chodzi o zakup prawa do nazwania nowo odkrytego obiektu dowolnie wybranym określeniem. Problem w tym, że to wciąż wyłącznie teoria. Gwiazdom nadawane są dwa rodzaje określeń - pierwsze, typowo naukowe, składa się z liter i cyfr i ich kombinacji nie do powtórzenia. Oznaczenie to używane jest w oficjalnych dokumentach i publikacjach naukowych.

Drugie określenie to nazwa zwyczajowa - zwykle łatwa do zapamiętania i dająca się powtórzyć w mediach. Zdecydowanie lepiej brzmi informacja, że naukowcy odkryli gwiazdę Alfa Leporis niż HIP 25985, mimo że to ten sam obiekt. Bardziej przystępne nazwy nadawane są przez niewielkie grono naukowców, głównie astronomów, którzy traktują to zadanie honorowo. Mimo to funkcjonują też firmy, które sprzedają prawa do nazwania gwiazdy osobom prywatnym.

Opłacona nazwa, owszem, jest stosowana - ale tylko w katalogach wydawanych przez daną firmę. Nie uznają jej ani konkurencyjne firmy zajmujące się tym samym naciągactwem, ani tym bardziej świat naukowy. I co najgorsze, z przeprowadzonych ankiet wynika, że wciąż ponad połowa Amerykanów (54%), świadoma bezsensowności całego przedsięwzięcia, byłaby gotowa za możliwość nazwania gwiazdy swoim imieniem zapłacić.

Między kosmosem a Ziemią


Prawdą jest, że wszystkie spory o własność obiektów pozaziemskich nie mają obecnie większego, praktycznego znaczenia. Jedyne, na co mają one wpływ, to ewentualne lepsze lub gorsze samopoczucie osób prywatnych czy całych państw. Znaczenie praktyczne ma jednak spór zawieszony nieco niżej - na orbicie geostacjonarnej. Jakkolwiek handlowanie pustą przestrzenią, gdzie nie sposób wyznaczyć granic, jest trudne, to jednak istotne. Wszystko przez tysiące satelitów - należących do rządów i do prywatnych firm - wiszących nad równikiem. Kto nad tym czuwa? Kto decyduje o rozmieszczeniu satelitów?

Teoria swoją, a praktyka swoją drogą. W teorii miejscami na orbicie geostacjonarnej zawiaduje Międzynarodowy Związek Telekomunikacyjny. W 1976 roku odbyło się pierwsze spotkanie przedstawicieli krajów równikowych, na którym opracowano tzw. Kartę z Bogoty, w myśl której państwa znajdujące się na równiku miałyby zachować prawo do decydowania o tym, co dzieje się nad nimi. W praktyce próby wszelkich regulacji spełzły na niczym - firmy i rządy zajmują miejsca na orbicie na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy”, wywołując ogólny chaos.

Międzyplanetarne biura nieruchomości istnieją więc, ale ich znaczenie jest czysto teoretyczne. Jak stwierdzili przedstawiciele Międzynarodowej Unii Astronomicznej „[zakup prawa do nazwania gwiazdy czy działki na Księżycu] nikomu krzywdy nie robi. To nic więcej niż zwykła wymiana gotówki na odrobinę dobrego samopoczucia”. Kto ma ochotę - może skorzystać. Jakby co, liczymy na zaproszenie na parapetówkę.

Źródła: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9

Oglądany: 38179x | Komentarzy: 21 | Okejek: 103 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

27.04

26.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało