Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Zapomnijcie o złotym pociągu. Wielki skarb Inków spoczywa w Polsce!

113 476  
398   52  
Powoli już opada szał związany z poszukiwaniami „złotego pociągu”. Wypadałoby więc, abyśmy znaleźli sobie jakiś nowy cel. Spośród dziesiątek historii o kosztownościach ukrytych gdzieś na terenie naszego kraju, jedna szczególnie pobudza wyobraźnię. Dużo bowiem wskazuje na to, że w Polsce spoczywa skarb… Inków.

Zaraz, zaraz? Inkowie to ten południowoamerykański lud, który to podbity został w XVI wieku przez Hiszpanów? Jak ci Indianie mieliby dotrzeć do Polski? Doprawdy nie mieli lepszych miejsc na grzebanie swoich kosztowności niż jakieś tam państewko na drugim końcu świata?
Po kolei. Zanim Francisco Pizarro i jego banda zapuszczonych oprychów dotarła do wybrzeży współczesnego Peru, istniało tam imperium zwane Tawantinsuyu. Mocarstwo to rozciągało się praktycznie na całe zachodnie wybrzeże Ameryki Południowej i zahaczało także o centralną część kontynentu – łącznie 2 milionów kilometrów kwadratowych wspaniale zorganizowanego państwa zamieszkanego przez ok. 7 milionów mieszkańców.


Można powiedzieć, że imperium było mocno multi-kulti. Inkowie podbijali kolejne państewka i narzucali im swoje zwierzchnictwo. Inkascy urzędnicy sprawdzali w jakiej dziedzinie podporządkowane plemię jest najlepsze i nakazywali mu pracę na rzecz „dzieci słońca”, czyli mieszkających w górach Inków. Dzięki temu ta najwyżej postawiona grupa w państwie opływała w dostatki – nosiła najdoskonalsze ubrania, otaczała się wspaniałymi rękodziełami i jadła najszlachetniejsze potrawy.


Wszystkie drogi prowadzą do Cuzco, można by rzec. Oprócz spichlerzy i magazynów, gdzie trzymano zapasy wydzielanego mieszkańcom Tawantinsuyu jedzenia, plemię zbudowało utwardzane drogi. Ich sieć ciągnęła się przez dziesiątki tysięcy kilometrów – sama biegnąca po górach trasa Qhapaq Ñan liczyła sobie 5300 km! W takich warunkach drogi musiały być łączone ze sobą wiszącymi mostami.


Drogi miały wiele zadań. Po nich poruszały się lektyki, w razie potrzeby maszerowała tędy armia, a także przebiegali tędy indiańscy posłańcy zwani chasquis. Byli to młodzi, wychowani w górach chłopcy, którzy sztafetowo przekazywali sobie informacje i małe pakunki. Podobno gdy mieszkający w oddalonej o setki kilometrów od wybrzeża stolicy władca zażądał sobie na obiad zjeść rybę, chasquis potrafili mu ją dostarczyć jeszcze świeżą. Ci sami biegacze transportowali też tak zwane kipu.
Kipu to wykonany z włosia lamy lub alpaki sznur, z którego zwisają mniejsze sznureczki z węzełkami (sznureczków mogło być nawet do 2000!).


Dziś niewiele wiemy o konkretnej funkcji tego wynalazku, bo Hiszpanie spalili większość z tych przedmiotów. Z całą jednak pewnością można powiedzieć, że jednym z zadań, jakie miało kipu było przekazywanie urzędnikom informacji numerycznych, np. liczebności armii czy ilości zbiorów w danym okresie. Odczytywaniem kipu zajmowali się wykwalifikowani specjaliści zwani khipukamayuq.


Wielu badaczy uważa, że kipu było nie tylko inkaskim „kalkulatorem”, ale także i formą trójwymiarowego zapisu całych zdań, w których zawarte były cenne dla władców imperium informacje. Tę teorię potwierdza m.in. jezuicki manuskrypt spisany na początku XVII wieku. W szczegółowy sposób opisano odczytywanie sylabicznego zapisu węzełków. Do dziś jednak nie udało się rozszyfrować tego języka. Przede wszystkim brak jest wystarczającej ilości dobrze zachowanych kipu. Z hiszpańskiej konkwisty udało się uratować ich mniej niż 1000.


O tym, jak wyglądał najazd europejskich imigrantów na Tawantinsuyu, opowiadałem wam kiedyś tutaj. Głównym paliwem dla tego podboju było oczywiście złoto, którego olbrzymimi ilościami otaczali się Inkowie. Posągi, ozdoby, naczynia i dzieła sztuki indiańskich artystów przetapiane były na sztabki, które wysyłano statkami do Hiszpanii. Wśród rozpalonych gorączką złota najeźdźców krążyły historie o złotych miastach ukrytych gdzieś w mrokach dżungli. Tymczasem sami Inkowie robili wszystko, aby uratować od zachłannych hiszpańskich rąk co tylko się da.


Konkwistadorzy szybko przekonali się, że kluczem do podporządkowania sobie całego narodu było uwięzienie lub zabicie nie tylko ich władcy, ale i każdego prawowitego pretendenta do inkaskiego tronu. Jednym z nich był Tupac Amaru. Syn Manco Inki, brat Atahualpy i Huascara (ostatnich władców imperium, którzy w momencie przybycia Hiszpanów prowadzili ze sobą bratobójczą walkę o władzę). Tupac było ostatnim władcą czystej krwi, synem boga Inti i jedyną osobą, która mogła podnieść z kolan cały naród! Nowy Inka zaniechał współpracy z najeźdźcą i zgromadziwszy wierną sobie armię, rozpoczął partyzancką wojnę z białymi ciemiężycielami. Desperackie powstanie, mimo początkowych sukcesów, skończyło się jednak porażką. Amaru trafił do niewoli i szybko zawisł na stryczku.


Przez dwieście lat Hiszpanie mieli spokój od zbrojnych powstań i krnąbrnych wodzów podnoszących rękę na władzę. W drugiej połowie XVIII wieku niejaki José Gabriel Condorcanqui y Noguera – wykształcony szlachcic i potomek Tupaca Amaru – zabrał głos w sprawie złego traktowania Indian przez białych właścicieli kopalni. Mężczyzna na drodze sądowej próbował wywalczyć oddanie im wolności. Bezskutecznie. José sam zakasał więc rękawy. Zebrał 10 tysięcy Indian i wparował do miejscowości Tinta, gdzie dokonał samosądu na urzędniku odpowiadającym za tzw. „sprawy Indian”. Szybko wybuchło powstanie, na którego czele stanął potomek ostatniego Inki. Na jego cześć przybrał imię Tupac Amaru II.


Tej wielkiej zbrojnej rebelii z niemałym zainteresowaniem przyglądał się pewien Sebastian… Miał on na nazwisko Berzeviczy i był potomkiem właścicieli zamku Dunajec w Niedzicy. Mężczyzna ten nie mógł jednak usiedzieć w swym bezpiecznym rodzinnym domu i ciągnęło go ku przygodzie. Walczył u boku Hindusów w powstaniu przeciw Brytyjczykom, balował z Kozakami, a przez chwilę był nawet piratem! Ostatecznie jednak swe wojaże zakończył w Peru. Tam bowiem poznał urodziwą Indiankę ze szlacheckiego rodu. Założył rodzinę i został ojcem małej Uminy.
W chwili wybuchu powstania (1781 rok) Umina była już dorosła i w oko wpadł jej pewien chłopak - Andreas. Z różnych źródeł wynika, że mógł być to bratanek lub syn Tupaca Amaru II!
Historia jednak powtórzyła się, powstanie upadło, a przywódca rebelii został pojmany. Hiszpanie próbowali rozerwać go końmi, jednak nie udało im się to i ostatecznie umęczony potomek władców Tawantinsuyu zginął żywcem poćwiartowany.


W tym momencie Sebastian już nie przyglądał się z zaciekawieniem, tylko w popłochu pakował manatki. Trzeba było uciekać i ratować rodzinę! Berzeviczy, wraz z żoną, córką, zięciem i grupą Indian, udał się do Europy. Z Peru udało im się też wywieźć dużo kosztowności. Uciekinierzy schronienie znaleźli we Włoszech. Hiszpanie nie zamierzali jednak kolejny raz popełniać błędu, jakim było uchowanie przy życiu potomków inkaskich władców i trafiwszy na trop Andreasa, zamordowali go. Sebastian i jego córka, która w międzyczasie powiła syna – Antonia, ulotnili się na Węgry. Na terenie tego kraju znajdowała się wówczas Niedzica, a tam dawny dom Berzeviczów – zamek Dunajec, w którym obecnie urzędowała rodzina Horvathów, która z chęcią przyjęła przybyszów pod swój dach.


Niestety, hiszpańskie macki i tam dotarły. Umina została zasztyletowana. Zanim Sebastian i mały Antonio ukryli się gdzieś na Morawach, spisano testament, w którego tworzeniu brali udział „inkascy emisariusze”. Legenda głosi, że w tymże dokumencie znajdują się informacje na temat ukrytego skarbu. Miał on zostać podzielony na trzy części i ukryty w jeziorze Titicaca, w hiszpańskiej zatoce Vigo oraz… gdzieś w pobliżu Niedzicy, która to w 1920 roku znalazła się w polskich rękach.

I właściwie tu historia mogłaby się zakończyć, a historia o inkaskich kosztownościach na zawsze pozostałaby jedynie niepotwierdzoną plotką. Jest jednak ciąg dalszy… Oto bowiem w 1946 roku do zamku zawitał niejaki Andrzej Benesz. Mężczyzna przedstawił ówczesnym gospodarzom swoje dokumenty, z których wynikało, że był on prawnukiem Antonio – ostatniego pół-krwi Inki!


Przybysz dostał zgodę na rozbicie jednego ze schodów zamku. Tej operacji przyglądać się mieli milicjanci oraz miejscowy sołtys. Z dziury w schodach Benesz wydobył metalową rurę. Przybysz, na oczach gapiów, wydobył z niej… kipu. To właśnie ten tajemniczy sznur pełen węzełków miał być legendarnym testamentem ostatniego „dziecka słońca”. W oczy rzucały się blaszki z wyrytymi napisami: Titicaca, Vigo, Dunajec.


Rzekomy potomek Inków oddalił się wraz ze swym znaleziskiem. Niedługo potem zginął w wypadku samochodowym. I tu się trop niestety urywa. Jeśli nawet jakimś cudem udałoby się znaleźć kipu, to przecież w dalszym ciągu nie wiemy, jak je odczytać...

Źródła: 1, 2, 3, 4
5

Oglądany: 113476x | Komentarzy: 52 | Okejek: 398 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

26.04

25.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało