A ja się przychylam do zdania, że przymus czytania zniechęca.
Większość z tych lektur, o których tu mowa, przeczytałem. Jako dziecko. I świetnie się bawiłem. Czy bawiłbym się równie świetnie, gdybym musiał je czytać? Nie wiem. Na pewno źle bym się bawił, gdyby ktoś mnie zmuszał do czytania czegokolwiek Pratchetta (to doceniam, ale dopiero teraz), "Pippi Langstrumpf" czy Puchatka. Nie, nie, i jeszcze raz nie.
A co można zrobić? Można dla odmiany założyć, że skoro z jednej strony mamy dzieciaki 6-9 lat, a z drugiej nauczyciela, to od nauczyciela wymagamy jednak znacznie większej wiedzy. W zakresie przeczytania, powiedzmy, 150 wskazanych książek. Dzieciom się daje tę listę, podzieloną jakoś na grupy, z założeniem, że każdy ma przeczytać ileś książek z każdej grupy, ale bez dalszego wskazywania, które. Nauczyciel ma tak poprowadzić lekcję, żeby nikt się nie nudził. Może na przykład dziecko wychodzi do odpowiedzi i zamiast ględzić, co autor (zdaniem nauczyciela) miał na myśli lub streszczać książkę, ćwiczyłby sztukę zachęcania innych do jej przeczytania? W ten sposób dzieciaki nakręcałyby się wzajemnie, bo żaden dorosły nie wymyśli argumentu przemawiającego za daną książką, który trafi do 6- czy 7-latka tak dobrze, jak argument wymyślony przez rówieśnika, który to przeczytał.
"Ty, a wiesz, jakie tam mieli świetne wakacje na wsi?" -- to brzmi bardziej zachęcająco, niż "Perypetie ucznia szóstej klasy, który swoimi pomysłami ściąga sobie na głowę mnóstwo problemów". To o "Głowie na tranzystorach" Ożogowskiej.
--
Pietshaq na YouTube