Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

200 lat temu grupa legendarnych podróżników wzięła udział w wielkiej ekspedycji... pozostawiając za sobą gówniany szlak, który istnieje do dziś

30 067  
236   17  
W 1803 roku temu grupa śmiałków odbyła pieszą wędrówkę ze wschodniej części Stanów Zjednoczonych aż na zachodnie wybrzeże kontynentu. Była to pierwsza tego typu ekspedycja, która pozwoliła wytyczyć szlaki pod budowę przyszłych dróg. Dziś, po ponad dwustu latach od tego wydarzenia, uczeni są w stanie dokładnie prześledzić trasę, którą przebyli dzielni podróżnicy. Co ułatwia te badania? Gówno!
W 1800 roku Luizjana, czyli kawał terenu Ameryki Północnej, wróciła do francuskich rąk. Wprawdzie Napoleon przejmując ją od Hiszpanów, na mocy traktatu z San Ildefonso, zobowiązał się, że w zamian odda drugiej stronie Toskanię, ale cóż począć? Obietnicy tej nigdy nie dotrzymał.
Tymczasem Stany Zjednoczone uznały, że nadarzyła się niezła okazja do odkupienia od Francji niewielkiego fragmentu tego olbrzymiego terytorium. Konkretnie – portowego miasta Nowy Orlean. I tak też w 1803 roku dyplomata i późniejszy prezydent USA James Monroe udał się na spotkanie z nowymi-starymi włodarzami Luizjany, aby zaproponować im taką transakcję. Polityk nie spodziewał się, jak owocne będzie spotkanie z ministrem spraw zagranicznych Francji Charlesem-Mauricem de Talleyrandem. Amerykanie marzyli o wejściu w posiadanie jednego miasta, a skończyło się na odkupieniu od Europejczyków ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych terenu, czyli mniej więcej 23% całego obecnego terytorium USA, co do dziś uważa się za największą w historii transakcję sprzedaży nieruchomości! Za całą Luizjanę Amerykanie zapłacili ponad 23 miliony dolarów. Czy to dużo? Sami odpowiedzcie sobie na to pytanie. Podpowiemy jedynie, że był to odpowiednik ok. 342 milionów dolarów. Tyle kosztowała ziemia, która – dosłownie – podwoiła wielkość ówczesnych Stanów Zjednoczonych!


Wiadomo, ten stosunkowo dziewiczy, zamieszkany głównie przez indiańskie plemiona, teren należało dopiero „skolonizować”, czyli dokładnie zbadać, elegancko wykarczować lasy, wyrżnąć Indian (a resztę zamknąć w rezerwatach), a nade wszystko – zbudować drogi. Plany stworzenia szlaku łączącego wschód kontynentu z zachodnim wybrzeżem mieli już pierwsi kolonizatorzy. Teraz jednak zakup Luizjany sprawił, że Amerykanie potraktowali ten projekt jako priorytet. Tym bardziej że parę lat wcześniej pewien szkocki podróżnik – Alexander Mackenzie – zdołał przedostać się ze wschodu aż do Pacyfiku. Prezydent Thomas Jefferson, po dokładnym zapoznaniu się z raportami Szkota, zdołał namówić członków amerykańskiego Kongresu na sfinansowanie ekspedycji badawczej. Na czele 14-osobowej ekipy podróżników stanęło dwóch mężczyzn – Meriwether Lewis oraz William Clark.
Początek wyprawy miał miejsce w Pittsburghu, skąd grupa ruszyła w dół rzeki Ohio. Prawie cztery miesiące później, w połowie grudnia, członkowie ekspedycji rozbili obóz w Illinois, tuż przy miejscu zbiegu rzek Missisipi i Missouri. Ekipa przeczekała tam do maja, w międzyczasie biorąc udział w oficjalnych uroczystościach przekazania Luizjany Stanom Zjednoczonych.


Dużą rolę w powodzeniu tej wyprawy miała pomoc przyjaznych eksploratorom indiańskich plemion, które nie tylko zapewniły podróżnikom schronienie, ale i dostarczały jedzenie, konie oraz oczywiście służyły cennymi wskazówkami. Lewis i Clark mieli też olbrzymie szczęście spotkać na swojej drodze pewnego Kanadyjczyka, którego wkład w tę wyprawę okazał się nieoceniony. Kiedy zimą 1804 roku ekspedycja znalazła się na ziemiach Dakoty Północnej, grupa zziębniętych włóczęgów znalazła schronienie w wiosce plemienia Mandanów. I właśnie w tym miejscu piękną angielszczyzną zwrócił się do nich mężczyzna o mocno europejskich rysach twarzy. Człowiekiem tym był Toussaint Charbonneau, pochodzący z Kanady traper, były pracownik Kompanii Północnozachodniej, a także wierny mąż Sacajawey – kobiety z plemienia Szoszonów. Zarówno on, jak i jego małżonka zostali zatrudnieni przez Lewisa jako przewodnicy i tłumacze.


Można powiedzieć, że Toussaint złapał tę fuchę odrobinę „nakłamawszy w swoim CV”, a prawdziwą pomocą dla Amerykanów okazała się jego ukochana. Kanadyjczyk był fatalnym przewodnikiem i miał talent do ciągłego pakowania się w kłopoty – o czym wiemy z kronik pisanych przez członków wyprawy. Charbonneau raz niemalże utopił swoje kanu, histerycznie drąc się przy tym wniebogłosy, a innym razem zleciał ze źle okulbaczonego konia i prawie sobie głupi ryj rozwalił. Kiedyś też zadarł z misiem grizli i pewnie zostałby przez niego rozszarpany, gdyby nie przytomność i celne oko jednego z mężczyzn, który bestię ubił, zanim ta zdążyła zrobić z fajtłapowatego Kanadyjczyka krwisty tatar.


Na szczęście braki w kompetencjach Toussainta nadrabiała jego małżonka, która nie tylko doskonale sprowadziła się jako przewodniczka i tłumaczka, ale i mając wrodzony dyplomatyczny talent, z łatwością nawiązywała przyjazne kontakty z napotkanymi na drodze plemionami. Dzięki temu ekspedycja brnęła do przodu bez większych problemów ze strony „dzikusów”. Po krótkim postoju u Indian Nez Percé podróżnicy dalszą trasę pokonali na łodziach, płynąc w dół rzeki Kolumbia. Ostatecznie w marcu 1806 roku, po prawie dwóch i pół roku tułaczki, dotarli do wybrzeży Pacyfiku.


Chociaż prowadzone przez Lewisa i Clarka raporty z dużą dokładnością określały przebieg trasy ich wyprawy, to całkiem niedawno okazało się, że szlak został przez nich fizycznie zaznaczony. W jaki sposób? Ano w – że tak powiem – całkiem gówniany.
W czasie gdy miała miejsce ta wielka wyprawa, kilka innych ekip eksplorowało już tereny Luizjany. Nawet prowadząc skrupulatne archeologiczne badania, trudno by było więc określić, które z zachowanych pozostałości po obozowiskach należały do członków grupy Lewisa i jego kompanów. A w ciągu prawie 30 miesięcy wędrówki takich przystanków było ponad 600!


Trasę podróżników można prześledzić dzięki latrynom! A raczej ich zawartości. Oczywiście nie ma mowy o tym, żeby ludzka kupa przetrwała ponad dwa stulecia. Chodzi tu raczej o… rtęć, która w ekskrementach była obecna! Ten toksyczny dla człowieka metal nie rozkłada się, więc w miejscach gdzie załatwiali się ludzie zatruci rtęcią, bez trudu można znaleźć jej ślady do dziś. I faktycznie – współcześni badacze ustalili, gdzie dokładnie członkowie ekipy Lewisa i Clarka srali. W każdym miejscu rozbicia obozu podróżnicy wykopywali prowizoryczne latryny, po których nie ma dziś śladu, ale nadal spoczywa tam wydalana przez nich toksyczna substancja. Pytanie tylko – co sprawiło, że dzielni wędrowcy podtruwani byli metalem, o którego szkodliwych właściwościach wiemy przecież nie od dziś?


Otóż przez setki lat rtęć uważana była za lekarstwo. Już w starożytności rzymscy uczeni zalecali stosowanie siarczku rtęci przy owrzodzeniach, a w XV wieku, kiedy do Europy zawitała kiła, lekarze przepisywali swoim pacjentom maści, posypki oraz pigułki rtęciowe. W XIX wieku nadal wierzono w prozdrowotne działanie tej substancji. Preparaty przygotowywane były zarówno z metalu w jego ciekłej formie, jak i np. kalomelu, czyli soli kwasu solnego i rtęci. Specyfiki z tego ostatniego stały się szczególnie popularne w tamtym czasie – jako środek przeczyszczający pomagały w leczeniu zaparć. Wprawdzie uwolnieniu zawartości jelit towarzyszył też ślinotok – oczywisty efekt zatrucia rtęcią – ale kto by zwracał na taki drobiazg uwagę? Kalomel miał szereg różnych innych zastosowań. Żółta febra? Kalomel i upuszczanie krwi! Zatrucie pokarmowe? Kalomel i dieta na bolący brzuszek! Grypa? Kalomel i ciepła kołderka!


Okazuje się, że ekspedycja Lewisa i Clarka była świetnie przygotowana do swojego zadania. Również pod kątem medycznym. Istotnym i nader częstym środkiem na wszelkie boleści i zdrowotne problemy były tzw. „Żółciowe pigułki Rusha”, zwane także „Piorunami Rusha”. Ten tajemniczy medykament stosowano wówczas, gdy uznawano, że pacjent miał „słaby przepływ żółci w organizmie”, którego objawami miało być zmęczenie, ból głowy i wspomniane już zaparcia. Niejaki doktor Rush, który przygotował dla Lewisa ten lek, sugerował podawanie jednej-dwóch pigułek każdemu z członków ekipy, który miałby wyżej wymienione objawy. A umówmy się – na takie rzeczy jak migrena, zmęczenie czy problemy z wypróżnianiem skarżyć się może każda osoba, która przez ponad dwa lata tuła się po lasach, żre szyszki i śpi po krzakach…


Przygotowane przez doktorka lekarstwo było mieszanką kalomelu oraz jalapy meksykańskiej – rośliny o właściwościach silnie przeczyszczających. Jedyne co uratowało ekspedycję przed katastrofą to fakt, że Lewis i Clark bardzo starannie dobrali swoją ekipę i zadbali o to, aby w jej skład weszli głównie młodzi i silni mężczyźni. Wędrowcy leczący obfitą, rtęciową sraczką zaparcia typowe dla pozbawionej błonnika diety, musieli być naprawdę mocnymi sukinkotami, że wytrzymali zarówno trudy długiej podróży, jak i permanentne zatrucie tymi cholernie toksycznymi pastylkami. A warto nadmienić, że podróżnicy brali je bardzo chętnie, wierząc w ich działanie. Mogli sobie na to pozwolić, bo Lewis zadbał o ich spory zapas – wziął ich ze sobą ponad 50 tuzinów!
Dziwne jest tylko to, że żadnego z mężczyzn tak chętnie sięgających po ten specyfik nie zaniepokoiło sinienie skóry, obrzęk dziąseł, odbarwiony stolec, ruszające się zęby i cuchnący, metaliczny oddech…


Można więc rzec, że podróż słynnej ekspedycji pokryta była płynną sraczką, szlakiem rtęciowym, który pozostanie z nami jeszcze na długo. No ale cóż – dzięki niemu dzisiaj, po ponad 200 latach od zakończenia tej wyprawy, z dużą dokładnością można odtworzyć jej przebieg.

Źródła: 1, 2, 3, 4, 5, 6
6

Oglądany: 30067x | Komentarzy: 17 | Okejek: 236 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało