No barszcz biały, whatever
Któregoś razu, dawno temu, jak miałem z szesnaście lat, wróciłem z imprezy niezwykle skacowany. Mama moja na obiad zrobiła żurek (czy tam barszcz biały). Usiadłem do zbawiennej zupy, zawiosłowałem łyżką i o mały włos nie puściłem kolorowego. Oczy wywróciły mi się na lewą stronę, włoski na rękach stanęły dęba. Ale twardym trzeba było być i nie okazywać żadnych symptomów nadużycia alkoholu (u mnie jadłowstręt to jeden z bardziej oczywistych dowodów na chlanie ponad rozsądek). Więc każdą jedną łyżkę zupy przepijałem zimną wodą, i tak porcyjka po porcyjce, szklanka po szklance, wmusiłem w siebie tę piekielną potrawę. W smaku przypominała, no nie wiem, nic nie przypominała. Za to na pewno ten smak jest ujęty konwencjach o humanitarnym traktowaniu jeńców wojennych. Zjadłem, otarłem czoło. Idąc umyć po sobie talerz czułem się jak zwycięzca. Rodzice postanowili skończyć tę tragedię godną Sofoklesa.
- Zjadłeś wszystko? zapytała moja szanowna rodzicielka
- Zjadłem, dobre było. - odpowiedziałem z godnością.
- A to dziwne, zamiast posolić dałam cukru, przecież tego się jeść nie da.
- Eee, a czemu nic nie mówiliście?
- Mieliśmy kupę śmiechu, jak tak ganiałeś po zapitkę do zupy.
Ku*wa, do dziś im to wypominam