Dosłownie. Jak nie urok, to sraczka.
Jak wiecie, mam psa cukrzyka. Insulina się kończy. Recepty weterynaryjnej nie chcą zrealizować w aptece, bo Mejoza dostaje ludzką. Bo jak to weterynarz ludzką insulinę? Pomijam fakt superowego kosztu takiej imprezy. I do tego karma. I gotowanie. I wszystko.
Poza tym też myślałam, że już się ustabilizowała. Dawki insuliny dostaje koszmarne - ponad 100 j.m na dobę. Nawet ludzie tyle nie dostają.
Cukier jej skacze co chwilę. Co prawda jest na w miarę normalnych poziomach, bo zazwyczaj koło 160 - 170, ale mama moja dołoży niepostrzeżenie o kilka gram jedzenia za dużo - no i bach, jest cukru 300. Kombinuję już na wszystkie sposoby, sama nie wiem, co mam z nią zrobić. Nie, nie uśpię jej. Ni cholery, nikt mnie na to nie namówi.
Soczewki jej zmętniały. Ale to w sumie od samego początku choroby, zanim się zorientowaliśmy, bo cukru potrafiła mieć ponad 600. Ale ja już się nie mogę na te biedne oczyska patrzeć.
Dawałam jej pół centymetra insuliny rano i pół wieczorem - w hipoglikemię mi wpadła. Zmniejszyłam o troszkę, było nieco lepiej, ale mogłaby mieć większą tą glikemię, więc zmniejszyłam jeszcze o troszeczkę. Stanęło na 0,3 rano i wieczorem. Było dobrze, przez jakiś czas. Teraz znów skacze. Znów zaczyna chlipać wodę, ale apetyt ma za dziesięciu. Wkurzam się, bo znów przytyła do starej wagi, a przecież była otyła. To znaczy, teraz znów jest.
Od kilku dni zwiększam tą dawkę insuliny - stopniowo, po jednej kreseczce. Nie chcę wrócić do 0,4 bo wiem, że będzie hipo. No to 0,31. Dalej pije, cukier 260. Daję 0,32 - kuźwa, znów 90. Za mało.
Co zrobić - już nic nie wiem. Łapię się za głowę tylko.
A Mejoza niby wesoła, ale znów śpi za dużo, pokłada się na podwórku, gdzie zazwyczaj biegała jakby miała jakieś ADHD, nic jej się nie chce. Ogólnie cukier lata jej jak szalony.
Z siostrą już nie mamy pomysłu, jak jej tą insulinę dobrać. Cały czas wszystko jest nie tak. Nie wiem, skąd ja paski skombinuję do glukometru, bo ostatnie dwa dni mierzyłam jej cukier 8 razy dziennie. A w opakowaniu tylko 50 pasków.
A jeszcze nie tak dawno cieszyłam się, że się ustabilizowała. Guzik, a nie stabilizacja. Pierdzielę to.
Płakać mi się chce, wiecie?
Jakoś tak czuję, że jeszcze trochę, to psina na straty zostanie spisana całkiem. A ja nie chcę się na to zgodzić.
Co ja zrobię, jak jej insuliny braknie? Co zrobię, jak mi się nie ustabilizuje? Co zrobię, jak jej nery wysiądą, i wątroba? Na razie ma jak młody bóg, ale cholera wie, co będzie za jakiś czas.
Od zastrzyków ucieka. Skubana, doskonale wie kiedy jest pora podania insuliny, chociaż w sumie na zegarku się nie zna. Schowa się w kącie, i za cholerę jej nie wyciągniesz. Zaczyna już chować się razem z miską. Do tego płacze mi przy zastrzykach, jakby ją ktoś ze skóry obdzierał, a ja już słuchać tego nie mogę.
Tak się napina, że ja po prostu boję się, że któregoś dnia igła mi się złamie. I co zrobię?
Wylizała sobie modzela aż do krwi, a ten się goić nie chce. Maści z antybiotykami, same antybiotyki, cuda na kiju, i tak się nie goi. A jak już się trochę podgoi, to ta i tak sobie to od nowa wygryzie/wyliże/co tam jeszcze robi. Bandaże ściąga. Opaski elastyczne i inne tego typu rzeczy, po prostu zjada. Jeszcze jej się zaplączą nitki gdzieś w jelita i będzie. Dłuuugie, bolesne umieranie.
Tak, to żalo -złościo - płaczopost na narzekalni. Bo nie mam siły. A bardzo ją kocham.
Jak wiecie, mam psa cukrzyka. Insulina się kończy. Recepty weterynaryjnej nie chcą zrealizować w aptece, bo Mejoza dostaje ludzką. Bo jak to weterynarz ludzką insulinę? Pomijam fakt superowego kosztu takiej imprezy. I do tego karma. I gotowanie. I wszystko.
Poza tym też myślałam, że już się ustabilizowała. Dawki insuliny dostaje koszmarne - ponad 100 j.m na dobę. Nawet ludzie tyle nie dostają.
Cukier jej skacze co chwilę. Co prawda jest na w miarę normalnych poziomach, bo zazwyczaj koło 160 - 170, ale mama moja dołoży niepostrzeżenie o kilka gram jedzenia za dużo - no i bach, jest cukru 300. Kombinuję już na wszystkie sposoby, sama nie wiem, co mam z nią zrobić. Nie, nie uśpię jej. Ni cholery, nikt mnie na to nie namówi.
Soczewki jej zmętniały. Ale to w sumie od samego początku choroby, zanim się zorientowaliśmy, bo cukru potrafiła mieć ponad 600. Ale ja już się nie mogę na te biedne oczyska patrzeć.
Dawałam jej pół centymetra insuliny rano i pół wieczorem - w hipoglikemię mi wpadła. Zmniejszyłam o troszkę, było nieco lepiej, ale mogłaby mieć większą tą glikemię, więc zmniejszyłam jeszcze o troszeczkę. Stanęło na 0,3 rano i wieczorem. Było dobrze, przez jakiś czas. Teraz znów skacze. Znów zaczyna chlipać wodę, ale apetyt ma za dziesięciu. Wkurzam się, bo znów przytyła do starej wagi, a przecież była otyła. To znaczy, teraz znów jest.
Od kilku dni zwiększam tą dawkę insuliny - stopniowo, po jednej kreseczce. Nie chcę wrócić do 0,4 bo wiem, że będzie hipo. No to 0,31. Dalej pije, cukier 260. Daję 0,32 - kuźwa, znów 90. Za mało.
Co zrobić - już nic nie wiem. Łapię się za głowę tylko.
A Mejoza niby wesoła, ale znów śpi za dużo, pokłada się na podwórku, gdzie zazwyczaj biegała jakby miała jakieś ADHD, nic jej się nie chce. Ogólnie cukier lata jej jak szalony.
Z siostrą już nie mamy pomysłu, jak jej tą insulinę dobrać. Cały czas wszystko jest nie tak. Nie wiem, skąd ja paski skombinuję do glukometru, bo ostatnie dwa dni mierzyłam jej cukier 8 razy dziennie. A w opakowaniu tylko 50 pasków.
A jeszcze nie tak dawno cieszyłam się, że się ustabilizowała. Guzik, a nie stabilizacja. Pierdzielę to.
Płakać mi się chce, wiecie?
Jakoś tak czuję, że jeszcze trochę, to psina na straty zostanie spisana całkiem. A ja nie chcę się na to zgodzić.
Co ja zrobię, jak jej insuliny braknie? Co zrobię, jak mi się nie ustabilizuje? Co zrobię, jak jej nery wysiądą, i wątroba? Na razie ma jak młody bóg, ale cholera wie, co będzie za jakiś czas.
Od zastrzyków ucieka. Skubana, doskonale wie kiedy jest pora podania insuliny, chociaż w sumie na zegarku się nie zna. Schowa się w kącie, i za cholerę jej nie wyciągniesz. Zaczyna już chować się razem z miską. Do tego płacze mi przy zastrzykach, jakby ją ktoś ze skóry obdzierał, a ja już słuchać tego nie mogę.
Tak się napina, że ja po prostu boję się, że któregoś dnia igła mi się złamie. I co zrobię?
Wylizała sobie modzela aż do krwi, a ten się goić nie chce. Maści z antybiotykami, same antybiotyki, cuda na kiju, i tak się nie goi. A jak już się trochę podgoi, to ta i tak sobie to od nowa wygryzie/wyliże/co tam jeszcze robi. Bandaże ściąga. Opaski elastyczne i inne tego typu rzeczy, po prostu zjada. Jeszcze jej się zaplączą nitki gdzieś w jelita i będzie. Dłuuugie, bolesne umieranie.
Tak, to żalo -złościo - płaczopost na narzekalni. Bo nie mam siły. A bardzo ją kocham.
--