W chacie moich rodziców remont. Wszystko skuwane aż do cegły, w związku z czym, pełno śmiecia w powietrzu lata. A jako, że chata stuletnia, to i tynki stare, wapienne jeszcze.
Ja latałam sobie ze szmatką i wycierałam podłogi, meble (żeby się aż tak bardzo nie nosiło) i zaczęło mnie trochę piec.
Pomyślałam - aaa, jakieś wapno mi się przyczepiło. Ręce umyję, przejdzie.
No nie przeszło. Swędziało cały czas. Myślę - nic takiego, dam radę, poswędzi i przestanie. Pewnie się tym wapnem z deczka poparzyłam.
Nadchodzi noc, a ja mam ochotę się zadrapać. A kąpałam się przecież! Ręce zaczynają mnie boleć. Głowa tak samo. No to nic, ibuprom. A swędzenie przeczekam.
No, może jeszcze wapno z witaminą C sobie łyknę. Swędzi dalej.
No nic, idę spać.
Godzina 5 - ja się budzę, podrapana jestem cała (chyba przez sen bezwiednie to robiłam), zaraz się wścieknę. Gardło boli. Łeb naparza. Chcę się podrapać jeszcze trochę po twarzy, patrzę na swoją rękę i oczom nie wierzę - ze trzy razy większa się zrobiła.
Patrzę na nogi - to samo. Stopy swędzą niemiłosiernie. No i może jeszcze trochę pod kolanami.
Na rękach i stopach bąble, na reszcie ciała czerwone kropki - no to zostaje mi tylko siarczyste " o k.....". Budzę rodziców i mówię, że ktoś mnie musi na pogotowie zawieźć, bo nie wyrobię.
Ubrać się chcę - nie mogę, bo ręce się nie ruszają prawie. Buty chciałam ubrać - skończyło się na japonkach ojca w rozmiarze 42, bo moje 38 to mogłabym sobie na nos co najwyżej założyć. Niedobrze mi się zaczyna robić, oczy zaczynają piec, katar. No super.
A pan doktor na pogotowiu co?
"A gdzie mi Pani tutaj ze świerzbem przyjeżdża!".
A ja zonk. Jaki świerzb? Pogięło go? Tłumaczę, ale nie dociera. No to nic, czekam do godziny 7, coby się dyżur zmienił, może ktoś bardziej kompetentny przyjdzie. Ojciec wściekły, z wiadomego powodu, a ja siedzę i czekam. "Co pani tu jeszcze robi? Do domu jechać, rzeczy wygotować, a potem do lekarza!"
A ja wkurw*ona do granic możliwości czekam. Ciemno mi się przed oczami robi, swędzi wszystko niemiłosiernie, czekam. Nie mogę przełykać, gardło coraz większe. Mówię "lekarzowi" że ze mną to chyba coraz gorzej jest. Zero reakcji. Mówię, że zaczynam się chyba powoli dusić. Pielęgniarka zaniepokojona, lekarz - olewka. Babka zagląda mi w gardło - no cholera, rzeczywiście, czerwone, spuchnięte, a ja oddycham jakbym chciała a nie mogła. Mierzy mi ciśnienie - a tu 90/60, dla mnie nienormalne, no to buch.
I dopiero to Pana doktora skłoniło do podania mi leków przeciwalergicznych. Nawet nie wiem, co dostałam, bo z tego wkurwienia i wszystkiego nie zapytałam.
Ojciec to myślałam, że go zabije. Leżę, czekam, coraz mniej swędzi.
Po trzech godzinach opuchlizna tak jakby zeszła. Gardło normalne.
W między czasie lekarze się zmienili, a dla drugiego od razu było jasne, że dostałam pokrzywki alergicznej i prawdopodobnie reakcji anafilaktycznej. No super.
Pokłuta jestem i zmęczona... I zła.
Się służba zdrowia znalazła, kur*a. Niech mnie ktoś przytuli...
Ja latałam sobie ze szmatką i wycierałam podłogi, meble (żeby się aż tak bardzo nie nosiło) i zaczęło mnie trochę piec.
Pomyślałam - aaa, jakieś wapno mi się przyczepiło. Ręce umyję, przejdzie.
No nie przeszło. Swędziało cały czas. Myślę - nic takiego, dam radę, poswędzi i przestanie. Pewnie się tym wapnem z deczka poparzyłam.
Nadchodzi noc, a ja mam ochotę się zadrapać. A kąpałam się przecież! Ręce zaczynają mnie boleć. Głowa tak samo. No to nic, ibuprom. A swędzenie przeczekam.
No, może jeszcze wapno z witaminą C sobie łyknę. Swędzi dalej.
No nic, idę spać.
Godzina 5 - ja się budzę, podrapana jestem cała (chyba przez sen bezwiednie to robiłam), zaraz się wścieknę. Gardło boli. Łeb naparza. Chcę się podrapać jeszcze trochę po twarzy, patrzę na swoją rękę i oczom nie wierzę - ze trzy razy większa się zrobiła.
Patrzę na nogi - to samo. Stopy swędzą niemiłosiernie. No i może jeszcze trochę pod kolanami.
Na rękach i stopach bąble, na reszcie ciała czerwone kropki - no to zostaje mi tylko siarczyste " o k.....". Budzę rodziców i mówię, że ktoś mnie musi na pogotowie zawieźć, bo nie wyrobię.
Ubrać się chcę - nie mogę, bo ręce się nie ruszają prawie. Buty chciałam ubrać - skończyło się na japonkach ojca w rozmiarze 42, bo moje 38 to mogłabym sobie na nos co najwyżej założyć. Niedobrze mi się zaczyna robić, oczy zaczynają piec, katar. No super.
A pan doktor na pogotowiu co?
"A gdzie mi Pani tutaj ze świerzbem przyjeżdża!".
A ja zonk. Jaki świerzb? Pogięło go? Tłumaczę, ale nie dociera. No to nic, czekam do godziny 7, coby się dyżur zmienił, może ktoś bardziej kompetentny przyjdzie. Ojciec wściekły, z wiadomego powodu, a ja siedzę i czekam. "Co pani tu jeszcze robi? Do domu jechać, rzeczy wygotować, a potem do lekarza!"
A ja wkurw*ona do granic możliwości czekam. Ciemno mi się przed oczami robi, swędzi wszystko niemiłosiernie, czekam. Nie mogę przełykać, gardło coraz większe. Mówię "lekarzowi" że ze mną to chyba coraz gorzej jest. Zero reakcji. Mówię, że zaczynam się chyba powoli dusić. Pielęgniarka zaniepokojona, lekarz - olewka. Babka zagląda mi w gardło - no cholera, rzeczywiście, czerwone, spuchnięte, a ja oddycham jakbym chciała a nie mogła. Mierzy mi ciśnienie - a tu 90/60, dla mnie nienormalne, no to buch.
I dopiero to Pana doktora skłoniło do podania mi leków przeciwalergicznych. Nawet nie wiem, co dostałam, bo z tego wkurwienia i wszystkiego nie zapytałam.
Ojciec to myślałam, że go zabije. Leżę, czekam, coraz mniej swędzi.
Po trzech godzinach opuchlizna tak jakby zeszła. Gardło normalne.
W między czasie lekarze się zmienili, a dla drugiego od razu było jasne, że dostałam pokrzywki alergicznej i prawdopodobnie reakcji anafilaktycznej. No super.
Pokłuta jestem i zmęczona... I zła.
Się służba zdrowia znalazła, kur*a. Niech mnie ktoś przytuli...
--