Historia wydarzyła się przeszło tydzień temu
Pruski dryl w pracy nabrał niebywałej intensyfikacji, zaraz po tym, jak pewien japiszon o zapędach nazistowskich zrobił awans zawodowy.
Gdybym miał raka żołądka, nazwałbym go z pewnością jego nazwiskiem.
Gestapowski fiut rozpanoszył się jak indor i uczynił nas podwładnych, swoimi giermkami do wykonywania brudnej roboty, za którą z nieodzownym uśmieszkiem obleśnego satyra zlizuje całą śmietankę i wyleguje się w nimbach chwały. I łypie na mnie niczym sierżant James Doakes na Dextera, złowrogo, gdyż pozwoliłem sobie z niego zadworować, ciepło co prawda, ale ten napuszony mongoł nie zauważyłby ironii, nawet gdyby wyskoczyła zza krzaka i kopnęła go w dupę. Jestem na jego czarnej liście, a to budzi we mnie zew mojego uśpionego, mrocznego pasażera.
Ha, ha. To się stanie już niedługo. Sknebluję tego naziola i wywiozę go nad Zalew Rybnicki, gdzie pod osłoną nieprzeniknionej nocy posiekam go na cieniutkie plasterki tępą piłką do metalu i nakarmię jego plugawym mięsem piranie, które ponoć tam pływają.
Taki miałem niezbyt dalekosiężny plan, gdyby obecny stan rzeczy urastał do nieznośnych rozmiarów, ale tymczasem dotarłem na swój kwadrat z zamiarem pogrążenia się w orgiastycznym czilałcie. Skuję się i może mi przejdzie, zapuszczę sobie kawalątek Rage Against The Machine, ten z tekstem ,,Fuck you, I wont do what you tell me" i zafunduję sobie odrobinę metafizycznego luzu. Co tam, nie będę przecież strzelał z armaty do wróbla. Na razie.
I wówczas, gdy pryncypialnie szykowałem sobie podwaliny dla moich małych rytuałów, zadzwonił telefon.
To on. Okazało się, że umoczyłem dupę, bo zapomniałem wysłać jakiejś dokumentacji, ale zobligowałem się do tego, że naprawię swoje zaniedbanie jeszcze dzisiaj. Ewidentnie usiłuje wsadzić moje jajka do imadła, żebym cienko zaczął śpiewać.
W takich chwilach, chochliki robią się wyjątkowo złośliwe i net przestał mi banglać, więc poszedłem do obskurnej osiedlowej kafejki, dzierżąc pendrive'a w dłoni, która zaciskała się coraz bardziej, wtórując szczękościskowi i zmarszczonym brwiom.
W kawiarence rozsierdzone mrowie gimnazjalistów rżnęło w CS'a, skandując od czasu do czasu w swoim cyber- ferworze zdanie: Lukaj! Lukaj! Ten już ma deda!.
Odpaliłem kompa, który był chyba reliktem minionej epoki i ruszył ślimacząc się jak lokomotywa w jakimś oldskulowym westernie. Bałem się hałasować w jego obrębie, żeby nie wypłoszyć nietoperzy i oposów, które pewnikiem już się w nim zalęgły.
Zblazowanie przeplata się ze zgryzotą, tworząc dość irytujący warkoczyk, ale w końcu system uruchomił się w tym gównolicie. Otwieram przeglądarkę i jeb! komputer zresetował się. Cały proces rozpoczął się od nowa, jak w pieprzonym Dniu Świstaka.
Pod wpływem tego stresu uaktywniła się chyba moja głęboko ukryta choroba sieroca, bo zacząłem huśtać się na krześle, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Muszę przyznać, że to dość zabawna sytuacja, gdy tracisz równowagę na swoim rozbujanym siedzisku.
Włączają się wtedy wszystkie atawistyczne odruchy, machasz rękami jak małpa z epilepsją, wierzgasz kopytami jak koń zepchnięty ze statku do wody, zahaczając przypadkowo nogą o kabel monitora, który tuż przed twoim nieuchronnym pier*olnięciem o glebę, upada majestatycznie, jak na filmach- w zwolnionym tempie.
Obserwujesz to wszystko w niemym proteście świadomości wijącej się w ciasnym kaftanie bezpieczeństwa i nic nie możesz zrobić.
To musi być esencja groteski.
A potem nie ma niczego.
Idealna pustka.
I nagle ktoś cię z niej wyrywa, szarpiąc za fraki i pytając czy żyjesz, otwierasz oczy i dostrzegasz nad sobą gremialnie zebrany wianuszek młodzieniaszków, którzy przyszli oblukać, czy masz deda. Potem na pogotowiu mówią ci, że chyba masz wstrząs mózgu i musisz zostać na obserwacji, ale tu powstaje dylemat, czy można zaufać tym świrom z pogotowia, bo przecież znasz takich, którzy wymyślają kawały o ruchaniu trupów.
Potem w pracy kumple przychodzą na spytki, spragnieni wiedzy o tym co się właściwie stało, jak tym razem zgruchotałeś swoją czaszkę i odpowiadasz, przeświadczony o tym, że skleciłeś niezłą ściemę: "dostałem mailem screamera no i przewróciłem się razem z krzesłem", a oni wybuchają śmiechem, kwitując, że niedługo zesrasz się na widok własnego cienia.
I nawet zeszmacić się alkoholem nie możesz, by zagłuszyć swoją frustrację, bo pan w białym kitlu tak zaordynował, choć i bez tego masz zawroty głowy i wymiotujesz.
A sierżant Doakes jak wkur*iał, tak wku*wia.
Jeszcze.
Pruski dryl w pracy nabrał niebywałej intensyfikacji, zaraz po tym, jak pewien japiszon o zapędach nazistowskich zrobił awans zawodowy.
Gdybym miał raka żołądka, nazwałbym go z pewnością jego nazwiskiem.
Gestapowski fiut rozpanoszył się jak indor i uczynił nas podwładnych, swoimi giermkami do wykonywania brudnej roboty, za którą z nieodzownym uśmieszkiem obleśnego satyra zlizuje całą śmietankę i wyleguje się w nimbach chwały. I łypie na mnie niczym sierżant James Doakes na Dextera, złowrogo, gdyż pozwoliłem sobie z niego zadworować, ciepło co prawda, ale ten napuszony mongoł nie zauważyłby ironii, nawet gdyby wyskoczyła zza krzaka i kopnęła go w dupę. Jestem na jego czarnej liście, a to budzi we mnie zew mojego uśpionego, mrocznego pasażera.
Ha, ha. To się stanie już niedługo. Sknebluję tego naziola i wywiozę go nad Zalew Rybnicki, gdzie pod osłoną nieprzeniknionej nocy posiekam go na cieniutkie plasterki tępą piłką do metalu i nakarmię jego plugawym mięsem piranie, które ponoć tam pływają.
Taki miałem niezbyt dalekosiężny plan, gdyby obecny stan rzeczy urastał do nieznośnych rozmiarów, ale tymczasem dotarłem na swój kwadrat z zamiarem pogrążenia się w orgiastycznym czilałcie. Skuję się i może mi przejdzie, zapuszczę sobie kawalątek Rage Against The Machine, ten z tekstem ,,Fuck you, I wont do what you tell me" i zafunduję sobie odrobinę metafizycznego luzu. Co tam, nie będę przecież strzelał z armaty do wróbla. Na razie.
I wówczas, gdy pryncypialnie szykowałem sobie podwaliny dla moich małych rytuałów, zadzwonił telefon.
To on. Okazało się, że umoczyłem dupę, bo zapomniałem wysłać jakiejś dokumentacji, ale zobligowałem się do tego, że naprawię swoje zaniedbanie jeszcze dzisiaj. Ewidentnie usiłuje wsadzić moje jajka do imadła, żebym cienko zaczął śpiewać.
W takich chwilach, chochliki robią się wyjątkowo złośliwe i net przestał mi banglać, więc poszedłem do obskurnej osiedlowej kafejki, dzierżąc pendrive'a w dłoni, która zaciskała się coraz bardziej, wtórując szczękościskowi i zmarszczonym brwiom.
W kawiarence rozsierdzone mrowie gimnazjalistów rżnęło w CS'a, skandując od czasu do czasu w swoim cyber- ferworze zdanie: Lukaj! Lukaj! Ten już ma deda!.
Odpaliłem kompa, który był chyba reliktem minionej epoki i ruszył ślimacząc się jak lokomotywa w jakimś oldskulowym westernie. Bałem się hałasować w jego obrębie, żeby nie wypłoszyć nietoperzy i oposów, które pewnikiem już się w nim zalęgły.
Zblazowanie przeplata się ze zgryzotą, tworząc dość irytujący warkoczyk, ale w końcu system uruchomił się w tym gównolicie. Otwieram przeglądarkę i jeb! komputer zresetował się. Cały proces rozpoczął się od nowa, jak w pieprzonym Dniu Świstaka.
Pod wpływem tego stresu uaktywniła się chyba moja głęboko ukryta choroba sieroca, bo zacząłem huśtać się na krześle, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Muszę przyznać, że to dość zabawna sytuacja, gdy tracisz równowagę na swoim rozbujanym siedzisku.
Włączają się wtedy wszystkie atawistyczne odruchy, machasz rękami jak małpa z epilepsją, wierzgasz kopytami jak koń zepchnięty ze statku do wody, zahaczając przypadkowo nogą o kabel monitora, który tuż przed twoim nieuchronnym pier*olnięciem o glebę, upada majestatycznie, jak na filmach- w zwolnionym tempie.
Obserwujesz to wszystko w niemym proteście świadomości wijącej się w ciasnym kaftanie bezpieczeństwa i nic nie możesz zrobić.
To musi być esencja groteski.
A potem nie ma niczego.
Idealna pustka.
I nagle ktoś cię z niej wyrywa, szarpiąc za fraki i pytając czy żyjesz, otwierasz oczy i dostrzegasz nad sobą gremialnie zebrany wianuszek młodzieniaszków, którzy przyszli oblukać, czy masz deda. Potem na pogotowiu mówią ci, że chyba masz wstrząs mózgu i musisz zostać na obserwacji, ale tu powstaje dylemat, czy można zaufać tym świrom z pogotowia, bo przecież znasz takich, którzy wymyślają kawały o ruchaniu trupów.
Potem w pracy kumple przychodzą na spytki, spragnieni wiedzy o tym co się właściwie stało, jak tym razem zgruchotałeś swoją czaszkę i odpowiadasz, przeświadczony o tym, że skleciłeś niezłą ściemę: "dostałem mailem screamera no i przewróciłem się razem z krzesłem", a oni wybuchają śmiechem, kwitując, że niedługo zesrasz się na widok własnego cienia.
I nawet zeszmacić się alkoholem nie możesz, by zagłuszyć swoją frustrację, bo pan w białym kitlu tak zaordynował, choć i bez tego masz zawroty głowy i wymiotujesz.
A sierżant Doakes jak wkur*iał, tak wku*wia.
Jeszcze.