Ciekawe, czy ktoś jeszcze pamięta, co w podstawówce oznaczał skrót ZPT? Były to takie dwie godziny w tygodniu, kiedy dziewczyny robiły sałatki albo serwetki na szydełku, a chłopcy fabrykowali w pocie czoła takie arcypotrzebne gadżety jak na przykład kostka introligatorska czy lampa z butelki. Nazwa całości – Zajęcia Praktyczno Techniczne.
W każdym razie tak to wyglądało w tak zwanych dawnych dobrych czasach, kiedy w soboty chodziło się do szkoły, a po szkole kupowało się <I>Trybunę Robotniczą</I>, w której był program TV na cały tydzień oraz na ostatniej stronie krzyżówka, za rozwiązanie której można było wygrać prodiż albo wspomnienia marszałka Koniewa.
Nasz dawny nauczyciel ZPT został wówczas właśnie awansowany na dyrektora poprawczaka (dalibóg, do tego był stworzony, sadystyczny skurwiel, niech mu ziemia lekką będzie), toteż lekcje przejęła pani Krystyna Z., która miała doprawdy niepospolity talent destrukcyjny. Czegokolwiek dotknęła jej rączka z dwucalowymi szponami, natychmiastowo i nieodwołalnie zamieniało się w ruinę…
Sala ZPT była, dzięki tzw. zakładowi opiekuńczemu, dość dobrze wyposażona: mieliśmy sporą kolumnową wiertarkę z możliwością zmiany prędkości, całkiem fajną sporą tokarkę i piłę tarczową z heblarką. Wszystkich tych rzeczy można było używać wyłącznie pod ścisłą kontrolą i w obecności nauczyciela, co ostatecznie wcale nie dziwi.
Kiedyś robiliśmy lampę z butelki. Podstawowy problem polegał tu na wykonaniu w butelce otworu do przeciągnięcia kabelka. Oczywiście należało to robić ręcznym świdrem ze specjalną końcówką do szkła, polewając lekko naftą. Pani Z. natomiast wkręciła do wspomnianej wiertary sporą widię, nastawiła obroty na maksa, podłożyła butelkę, pociągnęła za wajchę i sruuuuu… Efekt – parę szwów na lewej ręce i dwa czy trzy tygodnie w bandażach.
Innym razem demonstrowała nam działanie tokarki. Kto wie ten wie, a kto nie wie, temu tłumaczę – jak się obrabiany przedmiot zakręci we wrzecionie maszyny, to trza z tego wrzeciona wyciągnąć klucz, zamknąć osłonę i dopiero można włączyć. Inaczej się nie da uruchomić maszyny… teoretycznie. Nasza tokarka miała na ten temat inne zdanie i jak pani Krysia zapomniała wyjąć klucz i włączyła obroty, to klucz wypadł sobie z gniazda i elegancko rąbnął ją w czółko. Efekt – przetrącony nos i spory siniak w kształcie litery T na czole.
Miała też inne wejścia, na przykład kiedyś gotujący się, wrzący klej stolarski wydał jej się za gęsty, więc chlusnęła do niego wody ze szklanki (lekko poparzone ręce i sporo lepkich kropek na ścianie) czy sprawdzanie temperatury wiertła palcem (poparzone opuszki), ale ukoronowaniem wszystkiego była jej praca na pile tarczowej, kiedy przycinała nam deseczki na jakąś półkę. Podczas heblowania arystokratycznie odstawiony mały paluszek dostał się na piłę i stracił fizyczny kontakt z resztą ciała…
Wróciła do szkoły po dwóch tygodniach i pierwszego dnia złamała nogę na schodach.
Więcej o niej nie słyszałem.
I sam się sobie dziwię, że po takich przejściach zdecydowałem się na zawód techniczny…
Pozdrawiam jak zwykle.
W każdym razie tak to wyglądało w tak zwanych dawnych dobrych czasach, kiedy w soboty chodziło się do szkoły, a po szkole kupowało się <I>Trybunę Robotniczą</I>, w której był program TV na cały tydzień oraz na ostatniej stronie krzyżówka, za rozwiązanie której można było wygrać prodiż albo wspomnienia marszałka Koniewa.
Nasz dawny nauczyciel ZPT został wówczas właśnie awansowany na dyrektora poprawczaka (dalibóg, do tego był stworzony, sadystyczny skurwiel, niech mu ziemia lekką będzie), toteż lekcje przejęła pani Krystyna Z., która miała doprawdy niepospolity talent destrukcyjny. Czegokolwiek dotknęła jej rączka z dwucalowymi szponami, natychmiastowo i nieodwołalnie zamieniało się w ruinę…
Sala ZPT była, dzięki tzw. zakładowi opiekuńczemu, dość dobrze wyposażona: mieliśmy sporą kolumnową wiertarkę z możliwością zmiany prędkości, całkiem fajną sporą tokarkę i piłę tarczową z heblarką. Wszystkich tych rzeczy można było używać wyłącznie pod ścisłą kontrolą i w obecności nauczyciela, co ostatecznie wcale nie dziwi.
Kiedyś robiliśmy lampę z butelki. Podstawowy problem polegał tu na wykonaniu w butelce otworu do przeciągnięcia kabelka. Oczywiście należało to robić ręcznym świdrem ze specjalną końcówką do szkła, polewając lekko naftą. Pani Z. natomiast wkręciła do wspomnianej wiertary sporą widię, nastawiła obroty na maksa, podłożyła butelkę, pociągnęła za wajchę i sruuuuu… Efekt – parę szwów na lewej ręce i dwa czy trzy tygodnie w bandażach.
Innym razem demonstrowała nam działanie tokarki. Kto wie ten wie, a kto nie wie, temu tłumaczę – jak się obrabiany przedmiot zakręci we wrzecionie maszyny, to trza z tego wrzeciona wyciągnąć klucz, zamknąć osłonę i dopiero można włączyć. Inaczej się nie da uruchomić maszyny… teoretycznie. Nasza tokarka miała na ten temat inne zdanie i jak pani Krysia zapomniała wyjąć klucz i włączyła obroty, to klucz wypadł sobie z gniazda i elegancko rąbnął ją w czółko. Efekt – przetrącony nos i spory siniak w kształcie litery T na czole.
Miała też inne wejścia, na przykład kiedyś gotujący się, wrzący klej stolarski wydał jej się za gęsty, więc chlusnęła do niego wody ze szklanki (lekko poparzone ręce i sporo lepkich kropek na ścianie) czy sprawdzanie temperatury wiertła palcem (poparzone opuszki), ale ukoronowaniem wszystkiego była jej praca na pile tarczowej, kiedy przycinała nam deseczki na jakąś półkę. Podczas heblowania arystokratycznie odstawiony mały paluszek dostał się na piłę i stracił fizyczny kontakt z resztą ciała…
Wróciła do szkoły po dwóch tygodniach i pierwszego dnia złamała nogę na schodach.
Więcej o niej nie słyszałem.
I sam się sobie dziwię, że po takich przejściach zdecydowałem się na zawód techniczny…
Pozdrawiam jak zwykle.