We wtorek (12-07) odliczałam już minuty do wyjścia z pracy, jak lunęło! Ściana deszczu, jakieś grzmoty, wiatr. Zadzwoniłam po małżonka, żeby przyjechał. Zanim przyjechał, deszcz się skończył. Wracamy, tu straż pożarna, tam wielka kałuża, wszędzie gałęzie, tą ulicą nie pojedziemy, bo jezioro, a jak pojechaliśmy równoległą, to musieliśmy zawracac, bo w poprzek drzewo.
Więcej atrakcji pod samym domem, na końcu parkingu zwalone drzewo, przed naszym blokiem sąsiadka opowiada wszystkim, jak jej drzewo weszlo do domu, idziemy za blok, a tam w rzeczy samej topola lezy na ziemi, a gałęzie z czubka włażą do mieszkań na parterze i pierwszym piętrze.
Robimy w tył zwrot, o sąsiedni blok opiera się inne drzewo.
Kątem oka widzę, że coś mi nie gra w polu widzenia, spoglądam, a tu w poprzek chodnika ściana liści, kolejne drzewo na ziemi, też zahaczyło o kolejny blok.
Wszędzie słychać sygnały straży i basowe klaksony, bo straż się nie opieprza.
A tu deszcz i grzmoty abarot. Ale niedługo, słońce wyszło.
W ciągu godziny podjechało OSP z sąsiedniej gminy, pocięło na kawałki dwa drzewa i pojechało dalej na sygnale.
Po kilku minutach zainstalował się nam pod blokiem kolejny wóz bojowy, tym razem PSP. Pocięli to leżące w poprzek chodnika, obejrzeli to pochylone. Przyjechał wóz z podnośnikiem, ogrodzili teren, zabezpieczyli pień liną, dwóch panów strażaków wskoczyło na ambonę i po kawałku zdemontowali drzewo.
U mojej mamy trzy kilometry dalej: no, trochę padalo, trochę wiało, grad był, ale drzewa stoją. Naprawdę u was powaliło tyle drzew? No, naprawdę.
W samym mieście PSP interweniowalo ponad 100 razy.
Tu fotki z lokalnych mediów: