Dawno, dawno temu, za siedmioma... Była wróżka. A, dokładnie lekarka, co się znała – pracowała we Wrocławiu, w klinice na P. I, nie, to nie bajka – ale, kurwa, sumy tam trzeba było zostawić bajeczne. Klinika zajmowała się chorobami skóry – to nie był czas reklam w internecie, tylko w książkach telefonicznych i reklam, tych w magazynach, tv i ulotkach - było ich w cholerę. Serio, nawet jak otwierałeś menu w restauracji to wyskakiwała ulotka kliniki na P. Ile oni pchali w reklamę, to ja nie wiem.
Do rzeczy. Klinka na P była w tamtym czasie SUPER znana. Każdy chwalił, kto miał problemy ze skórą – to znaczy, nie to, że widziałeś ludzi wyleczonych, ale po prostu, z marketingu, każdy znał jakieś historie z ulotki i brał je jak swoje, potem powtarzał i cały „chłyt” marketingowy działał. Moja – ówczesna – luba, miała poważny trądzik. Taki, że jej twarz przypominał wulkan (nie, nie energii) i miała syf na syfie – co ciekawe, tylko na twarzy. Żaden makeup czy inne cuda nie działały, miała pooraną facjatę syfami, każdy wielkości diody 3,2v (zółta). Rzecz całkowicie niefajna – szukaliśmy pomocy gdzie się da, aż natrafiliśmy na klinikę P we Wrocławiu.
No, to jazda.
Pierwsza wizyta.
Dojechaliśmy po 3h podróży. Spoko, bo czas oczekiwania na przyjęcie to mniej niż 1h. Czekamy. Wchodzimy do gabinetu. Lekarka – ta Wróżka – ogląda moją lubą. Ogląda. OGLĄDA. Trwa to z 15 minut. Po czym wyjmuje receptę (weszły wtedy takie wymiarowe, co afera była o nie), wypisuje lek, i zachęca do wizyty za miesiąc. JEDEN miesiąc. Koszt wizyty – 500pln. Tyle w ów czas wynosiła moja wypłata, najniższa krajowa. Płacimy w recepcji, pakujemy się w samochód. Nara.
Po miesiącu przyjmowania leku (koszt leku 160 zł) nie było ŻADNYCH efektów. Nic, a nic. Nawet, przysłowiowej, sraczki. Diody, jak były, tak były. Wracamy na kontrolę. Umówiona – zgodnie z zaleceniami – wizyta . Wchodzimy.
Lekarka ogląda moją lubą dokładnie. Dotyka w rękawiczce, co dotyk to duże „hmmm”, „Hm!”, „Hmmmmmmmmm”. No, i po jakichś 10 minutach wystawia receptę. Kieruje nawet do apteki we Wrocławiu, gdzie lek mają. Płacimy za wizytę 500pln i idziemy do apteki, tam kupuję leki za 360pln. Oczywiście, mamy zalecenie, aby zjawić się za miesiąc. Mniejsza o to, kupujemy leki.
Po miesiącu efektów żadnych. Nie ma też sraczki, jak w ulotce pisało ani podrażnienia skóry. Wracamy do kliniki. Moja luba (nazwijmy ją jakoś – niech będzie Bryzejda), wygląda dokładnie TAK SAMO, jak przed pierwszą wizytą. Tragicznie.
Mamy trzecią wizytę. Wchodzimy. Wróżka patrzy na moją babę zza biurka i robi cały czas swoje „hmmmm”. Trwa to jakiś czas, aż wyciąga (ona!) ulotki ze swojej teczki. A, w tej teczce, ze 20 ulotek, które przegląda – widzę je i ja. Leki na trądzik, na jakieś „zakwasy” itd. Generalnie ma cały zapas leków w ulotkach. Zdziwiony jej postępowaniem, wchodzę do akcji:
- Przepraszam, czy pani dobiera leczenie na podstawie ulotek?
- Tak, co w tym dziwnego?
- Proszę pani, ulotki to i my możemy sobie pooglądać!
- Kwestionuje pan moje metody leczenia?
- Kwestionuje ich skuteczność. Może trzeba zrobić jakieś badania, na hormony, zbadać krew, skórę..., cokolwiek, ale żeby zbadać przypadek...
- Młody człowieku...
Tutaj Wróżka zrobiła minę, jakby przed sobą miała jakiegoś wafla, co go nauczać miała. Taką odgórną dyscyplinę, władczość i chęć przyjebania mi.
- Ja decyduję, jak mam leczyć! Jak się nie podoba, to męcz się sam!
- Ej – zastopowałem ją – Ale, co ma mi się podobać jak nie ma ŻADNYCH efektów?!
- Na efekty trzeba czekać!
- Serio? Ulotki to my sami możemy oglądać...
- Musze dobrać odpowiedni lek!
W tym momencie nie wytrzymałem. Powiedziałem pani grzeczne „peirdol się”, wyszedłem z lubą (która mnie gromiła słowami) i odjechaliśmy w siną dal.
Kilka dni później zasponsorowałem lubej wizytę we Francji, gdzie zajmowali się takimi przypadkami. Po tygodniu pobytu okazało się, że luba ma chorobę krwi, która rzuca się na skórę (otłuszczone tkanki – ona sama była chuda jak pieron, ale twarz miała pulchną). Dostała trzy zastrzyki, i w ciągu miesiąca cała twarz wyglądała niemal gładko. Niemal, bo głebokie blizny nie zagoiły się zgodnie z planem.
Do rzeczy. Klinka na P była w tamtym czasie SUPER znana. Każdy chwalił, kto miał problemy ze skórą – to znaczy, nie to, że widziałeś ludzi wyleczonych, ale po prostu, z marketingu, każdy znał jakieś historie z ulotki i brał je jak swoje, potem powtarzał i cały „chłyt” marketingowy działał. Moja – ówczesna – luba, miała poważny trądzik. Taki, że jej twarz przypominał wulkan (nie, nie energii) i miała syf na syfie – co ciekawe, tylko na twarzy. Żaden makeup czy inne cuda nie działały, miała pooraną facjatę syfami, każdy wielkości diody 3,2v (zółta). Rzecz całkowicie niefajna – szukaliśmy pomocy gdzie się da, aż natrafiliśmy na klinikę P we Wrocławiu.
No, to jazda.
Pierwsza wizyta.
Dojechaliśmy po 3h podróży. Spoko, bo czas oczekiwania na przyjęcie to mniej niż 1h. Czekamy. Wchodzimy do gabinetu. Lekarka – ta Wróżka – ogląda moją lubą. Ogląda. OGLĄDA. Trwa to z 15 minut. Po czym wyjmuje receptę (weszły wtedy takie wymiarowe, co afera była o nie), wypisuje lek, i zachęca do wizyty za miesiąc. JEDEN miesiąc. Koszt wizyty – 500pln. Tyle w ów czas wynosiła moja wypłata, najniższa krajowa. Płacimy w recepcji, pakujemy się w samochód. Nara.
Po miesiącu przyjmowania leku (koszt leku 160 zł) nie było ŻADNYCH efektów. Nic, a nic. Nawet, przysłowiowej, sraczki. Diody, jak były, tak były. Wracamy na kontrolę. Umówiona – zgodnie z zaleceniami – wizyta . Wchodzimy.
Lekarka ogląda moją lubą dokładnie. Dotyka w rękawiczce, co dotyk to duże „hmmm”, „Hm!”, „Hmmmmmmmmm”. No, i po jakichś 10 minutach wystawia receptę. Kieruje nawet do apteki we Wrocławiu, gdzie lek mają. Płacimy za wizytę 500pln i idziemy do apteki, tam kupuję leki za 360pln. Oczywiście, mamy zalecenie, aby zjawić się za miesiąc. Mniejsza o to, kupujemy leki.
Po miesiącu efektów żadnych. Nie ma też sraczki, jak w ulotce pisało ani podrażnienia skóry. Wracamy do kliniki. Moja luba (nazwijmy ją jakoś – niech będzie Bryzejda), wygląda dokładnie TAK SAMO, jak przed pierwszą wizytą. Tragicznie.
Mamy trzecią wizytę. Wchodzimy. Wróżka patrzy na moją babę zza biurka i robi cały czas swoje „hmmmm”. Trwa to jakiś czas, aż wyciąga (ona!) ulotki ze swojej teczki. A, w tej teczce, ze 20 ulotek, które przegląda – widzę je i ja. Leki na trądzik, na jakieś „zakwasy” itd. Generalnie ma cały zapas leków w ulotkach. Zdziwiony jej postępowaniem, wchodzę do akcji:
- Przepraszam, czy pani dobiera leczenie na podstawie ulotek?
- Tak, co w tym dziwnego?
- Proszę pani, ulotki to i my możemy sobie pooglądać!
- Kwestionuje pan moje metody leczenia?
- Kwestionuje ich skuteczność. Może trzeba zrobić jakieś badania, na hormony, zbadać krew, skórę..., cokolwiek, ale żeby zbadać przypadek...
- Młody człowieku...
Tutaj Wróżka zrobiła minę, jakby przed sobą miała jakiegoś wafla, co go nauczać miała. Taką odgórną dyscyplinę, władczość i chęć przyjebania mi.
- Ja decyduję, jak mam leczyć! Jak się nie podoba, to męcz się sam!
- Ej – zastopowałem ją – Ale, co ma mi się podobać jak nie ma ŻADNYCH efektów?!
- Na efekty trzeba czekać!
- Serio? Ulotki to my sami możemy oglądać...
- Musze dobrać odpowiedni lek!
W tym momencie nie wytrzymałem. Powiedziałem pani grzeczne „peirdol się”, wyszedłem z lubą (która mnie gromiła słowami) i odjechaliśmy w siną dal.
Kilka dni później zasponsorowałem lubej wizytę we Francji, gdzie zajmowali się takimi przypadkami. Po tygodniu pobytu okazało się, że luba ma chorobę krwi, która rzuca się na skórę (otłuszczone tkanki – ona sama była chuda jak pieron, ale twarz miała pulchną). Dostała trzy zastrzyki, i w ciągu miesiąca cała twarz wyglądała niemal gładko. Niemal, bo głebokie blizny nie zagoiły się zgodnie z planem.
--
I am the law!