Ponieważ nie zdecydowałem na które dziennikarstwo obywatelskie to wepchnę, sondażowo wrzucam tu, bo od tego są hyde parki. Skrzynki na mydło nie mam, ale mam palety.
Chciałem zilustrować zdjęciami jakiegoś ładnego pistoletu, ale szafa przy próbie tego mnie wylogowuje, a potem nawet nie mogę otworzyć JM i muszę włączać inną przeglądarkę.
Tekst właściwy:
Od tygodnia czuję się jakbym żył w oblężonej twierdzy. Z mojego facebooka atakują mnie te same memy i sprzeczne informacje, a messenger wciąż pika, gdyż kolejne osoby ze zbiorowej konwersacji coś dorzucają – najczęściej mało istotnego, ale nie chcę opuszczać grupy, bo a nuż wyjdzie coś ciekawego. Do tego ciągłe wezwania, które ku mojemu zaskoczeniu zmieniają ton ze zwyczajowego „weźmy się i zróbcie” w „zróbmy coś”. O dziwo też po raz pierwszy widzę jakieś wyniki parcia i zawalania skrzynek mailowych naszych posłów. Ale zacznijmy od początku.
Dwa lata temu w Paryżu zamachowcy powiązani z ISIS, używając bomb i nielegalnie posiadanej broni (jak się potem okazało były to np. kałachy które armia jugosłowiańska „zgubiła” podczas ostatniej wojny) dokonali serii zamachów. Urzędnicy UE stanęli przed nie lada zadaniem: Jak pokazać obywatelom, że coś zrobimy? W starym dowcipie kowal miał przywalić młynarzowi, ale ten uciekł, więc przywalił szewcowi. Tu było podobnie. UE nie miała żadnego pomysłu jak się dobrać do nielegalnej broni, więc by zrobić cokolwiek, postanowiła dokopać legalnym posiadaczom broni, którzy w większości byli łatwi do namierzenia – każdy kraj ma własne rejestry.
Proces tworzenia tworzenia dyrektywy to temat na osobny tekst, aczkolwiek niewielu z obserwatorów tego, w jaki sposób to przebiegało, pozostało euroentuzjastami. Jeżeli ktoś chce poczuć atmosferę jaka wówczas panowała, może wyklepać na youtube frazę „siedem brzydkich kłamstw” i nacisnąć na filmik z twarzą komisarz Bieńkowskiej. Ostatecznie jednak doczekaliśmy się kompromisu, czyli sytuacji w której obydwie strony są równo niezadowolone. Komisarz Bieńkowska jest zła, bo niewiele z jej projektu zostało w dyrektywie. Środowisko strzeleckie jest złe, bo pani komisarz musiała zachować twarz, więc jednak coś przepchnęła. A że merytorycznie, technicznie i logicznie są to zmiany idiotyczne, to inna sprawa (literalnie rzecz biorąc, jako posiadacz pozwolenia na broń, nie mam prawa kupić do posiadanych egzemplarzy 30-nabojowych magazynków. Ale moja żona, która pozwolenia nie ma, może ich kupić dowolną ilość). Jakby nie było dyrektywa jest, teraz musimy ją wdrożyć, nawet mimo tego, że aktualnie została ona zaskarżona do TSUE przez Republikę Czeską (kolejny temat na osobny tekst, aczkolwiek znajomość przebiegu zdarzeń wystawia euroentuzjazm wielu ludzi na poważną próbę*).
Wróćmy jednak do Polski. Czego by nie powiedzieć o PiS, ich politycy wystarczająco często studzili zapały środowiska, by było wiadomo, że Arizony u nas nie będzie. Z drugiej strony jednak, wśród ich działaczy zdarzają się ludzie bardzo przychylni wobec środowiska strzeleckiego, co pozwalało domniemywać, że i Chińska Republika Ludowa nam nie grozi. Można było mieć nadzieję, że przy wdrażaniu dyrektywy Bieńkowskiej PiS ograniczy się do niezbędnego minimum, by nas nie drażnić i tyle. Lecz tu należy wspomnieć stare studenckie powiedzenie: „Dziekani się zmieniają, panie w dziekanacie zostają”. W tym przypadku rolę pań z dziekanatu pełnią urzędnicy MSWiA, wraz z pracownikami KGP. Problem polega na tym, że przez lata ministrowie nie mający rozeznania w temacie, to właśnie im zlecali przygotowywanie kolejnych projektów ustaw. Niezależnie od tego, która ekipa zajmowała więcej foteli na Wiejskiej, te same osoby szykowały kolejne propozycje.
Kolejnym często powtarzanym przeze mnie dowcipem jest to, że w strzeleckim środowisku są dwa etapy zaangażowania. Początkujący – gdy podejrzewa się bardziej doświadczonych kolegów o paranoję i zaawansowany – gdy młodsi koledzy podejrzewają o paranoje ciebie. Taki stan rzeczy nie wziął się znikąd. Przez ostatnie 15 lat mogliśmy obserwować zarówno „niewinne” doklejanie obostrzeń przy okazji załatwiania innych spraw (np. dodanie zapisów zakazujących popularnych hukowców, przy okazji tworzenia projektu zmian ustawy, mających zderegulować zawód rusznikarza), bardziej perfidne dodawanie pozaustawowych obostrzeń w rozporządzeniach (np. anonimowa policyjna ręka dopisała obostrzenia na wzorze legitymacji posiadacza broni, w słusznym przekonaniu, że nikt się nie będzie przejmował załącznikami do rozporządzenia), po wyjątkowo bezczelne próby podłożenia do podpisu policyjnych propozycji, jako tych uzgodnionych ze środowiskiem strzeleckim. Nie wiadomo nic o tym, by ktokolwiek, kiedykolwiek poniósł za to konsekwencje. Spowodowało to znaczne rozzuchwalenie „Pań z dziekanatu”. Kulminacja nastąpiła w tym roku.
Od dłuższego czasu po środowisku strzeleckim krążyły plotki o nowym projekcie „ustawy o broni i amunicji”. Działacze ze środowiska wielokrotnie występowali do MSWiA o wydanie jego treści w trybie informacji publicznej, za każdym razem otrzymując odpowiedź, że żadnego projektu nie ma, na razie trwają prace koncepcyjne. Jednocześnie nieistniejący, ale już gotowy, projekt trafiał do instytucji tradycyjnie przyjaznych resortowi, o których było wiadomo, że opinie będą głównie pochwalne. Ponieważ jednak również w tych instytucjach niektórzy bardziej cenili rozwój strzelectwa niż poglądy resortu, informacje wyciekały. Trwało to tak długo, aż w końcu Andrzej Turczyn opublikował zarówno zapewnienia Ministerstwa, że projektu nie ma, jak i sam projekt. Projekt którego zapisy znacznie wykraczały poza zalecenia dyrektywy Bieńkowskiej. Przez internetowe fora przeszła burza, po której przeszły szybkie zapewnienia, że to tylko robocza wersja projektu, która trafiła do kosza. Nikt nie podniósł przy tym kwestii, czemu ministerstwo nie udostępniało jej wcześniej, choć ustawa o informacji publicznej mu to nakazywała. Pozostała otwarta kwestia co zrobić z tym fantem, że termin na wdrożenie dyrektywy mija we wrześniu? Jednocześnie miesiąc temu urwały się spotkania posłów z komisji ASW z urzędnikami MSWiA, mające ustalić, co się w rządowym projekcie znajdzie. Formalnie prace nad zmianą ustawy zamarły. Aż bomba wybuchła tydzień temu.
Mniej więcej od roku trwają prace nad nową ustawą o wykonywaniu działalności gospodarczej w zakresie wytwarzania i obrotu materiałami wybuchowymi, bronią, amunicją oraz wyrobami i technologią o przeznaczeniu wojskowym lub policyjnym. Ustawa ta była przez środowisko czytana bardzo pobieżnie. Ostatecznie z nazwy wynika, że ma ona dotyczyć firm, a nie prywatnych posiadaczy. I to był błąd. Bo urzędnicy MSWiA/KGP, natrafiając na opór w zaostrzaniu przepisów wśród koalicji rządzącej, postanowili spróbować ominąć problem, doklejając swoje propozycje do innej ustawy, w nadziei, że posłowie i środowisko to przeoczą. Posłowie nie przeoczyli. Posłanka Anna Maria Siarkowska natychmiast powiadomiła prezydium klubu o niesubordynacji urzędników i zaczęła nagłaśniać sprawę w kręgach rządowych. Mimo to, przekonani o swojej bezkarności urzędnicy, skierowali projekt ustawy do Rządowego Centrum Legislacji. W środowisku strzeleckim zawrzało.
Od kilku dni widzę ciągle te same memy i wezwania, by zasypywać posłów mailami, by im pokazać brak akceptacji ze strony środowiska na tego typu praktyki. Reputacja partii rządzącej w środowisku znacząco spadła, a to może i małe środowisko, ale wyjątkowo zacięte. Do tego wciąż rośnie w siłę. Niezależnie od rzeczywistego sprawstwa, wszyscy obwiniają PiS, jako partię, która powinna to wszystko kontrolować. Presja była tak silna, że choć projekt opublikowano 9 sierpnia, już 14 sierpnia minister Joachim Brudziński nakazał usunięcie z niego najbardziej kontrowersyjnych zapisów. Ale to za mało. Oburzenie wynika nie tylko z treści projektu, ale też z ukradkowego przemycania zmian w zupełnie innej ustawie. Środowisko się tym razem nie ugnie, a partia może to poczuć już przy wyborach samorządowych. Pytanie tylko, czy partia wyciągnie wnioski i zacznie ukrócać samowolę teoretycznie podległych ministrowi urzędników? Bo jak na razie, na stare łacińskie pytanie „quis custodiet ipsos custodes?**” odpowiedź brzmi „na pewno nie minister”
* Na przykład Republika Czeska, jako jedno z zastrzeżeń do dyrektywy, wskazała brak analizy skutków jej wprowadzenia. Poprosiła też o wstrzymanie terminu wdrażania dyrektywy, do czasu rozpatrzenia skargi. TSUE odmówił, gdyż z powodu braku analizy skutków wprowadzenia dyrektywy, nie jest w stanie ocenić, czy wstrzymywanie jej wdrożenia jest zasadne.
** Kto strzeże samych strażników?
Chciałem zilustrować zdjęciami jakiegoś ładnego pistoletu, ale szafa przy próbie tego mnie wylogowuje, a potem nawet nie mogę otworzyć JM i muszę włączać inną przeglądarkę.
Tekst właściwy:
Od tygodnia czuję się jakbym żył w oblężonej twierdzy. Z mojego facebooka atakują mnie te same memy i sprzeczne informacje, a messenger wciąż pika, gdyż kolejne osoby ze zbiorowej konwersacji coś dorzucają – najczęściej mało istotnego, ale nie chcę opuszczać grupy, bo a nuż wyjdzie coś ciekawego. Do tego ciągłe wezwania, które ku mojemu zaskoczeniu zmieniają ton ze zwyczajowego „weźmy się i zróbcie” w „zróbmy coś”. O dziwo też po raz pierwszy widzę jakieś wyniki parcia i zawalania skrzynek mailowych naszych posłów. Ale zacznijmy od początku.
Dwa lata temu w Paryżu zamachowcy powiązani z ISIS, używając bomb i nielegalnie posiadanej broni (jak się potem okazało były to np. kałachy które armia jugosłowiańska „zgubiła” podczas ostatniej wojny) dokonali serii zamachów. Urzędnicy UE stanęli przed nie lada zadaniem: Jak pokazać obywatelom, że coś zrobimy? W starym dowcipie kowal miał przywalić młynarzowi, ale ten uciekł, więc przywalił szewcowi. Tu było podobnie. UE nie miała żadnego pomysłu jak się dobrać do nielegalnej broni, więc by zrobić cokolwiek, postanowiła dokopać legalnym posiadaczom broni, którzy w większości byli łatwi do namierzenia – każdy kraj ma własne rejestry.
Proces tworzenia tworzenia dyrektywy to temat na osobny tekst, aczkolwiek niewielu z obserwatorów tego, w jaki sposób to przebiegało, pozostało euroentuzjastami. Jeżeli ktoś chce poczuć atmosferę jaka wówczas panowała, może wyklepać na youtube frazę „siedem brzydkich kłamstw” i nacisnąć na filmik z twarzą komisarz Bieńkowskiej. Ostatecznie jednak doczekaliśmy się kompromisu, czyli sytuacji w której obydwie strony są równo niezadowolone. Komisarz Bieńkowska jest zła, bo niewiele z jej projektu zostało w dyrektywie. Środowisko strzeleckie jest złe, bo pani komisarz musiała zachować twarz, więc jednak coś przepchnęła. A że merytorycznie, technicznie i logicznie są to zmiany idiotyczne, to inna sprawa (literalnie rzecz biorąc, jako posiadacz pozwolenia na broń, nie mam prawa kupić do posiadanych egzemplarzy 30-nabojowych magazynków. Ale moja żona, która pozwolenia nie ma, może ich kupić dowolną ilość). Jakby nie było dyrektywa jest, teraz musimy ją wdrożyć, nawet mimo tego, że aktualnie została ona zaskarżona do TSUE przez Republikę Czeską (kolejny temat na osobny tekst, aczkolwiek znajomość przebiegu zdarzeń wystawia euroentuzjazm wielu ludzi na poważną próbę*).
Wróćmy jednak do Polski. Czego by nie powiedzieć o PiS, ich politycy wystarczająco często studzili zapały środowiska, by było wiadomo, że Arizony u nas nie będzie. Z drugiej strony jednak, wśród ich działaczy zdarzają się ludzie bardzo przychylni wobec środowiska strzeleckiego, co pozwalało domniemywać, że i Chińska Republika Ludowa nam nie grozi. Można było mieć nadzieję, że przy wdrażaniu dyrektywy Bieńkowskiej PiS ograniczy się do niezbędnego minimum, by nas nie drażnić i tyle. Lecz tu należy wspomnieć stare studenckie powiedzenie: „Dziekani się zmieniają, panie w dziekanacie zostają”. W tym przypadku rolę pań z dziekanatu pełnią urzędnicy MSWiA, wraz z pracownikami KGP. Problem polega na tym, że przez lata ministrowie nie mający rozeznania w temacie, to właśnie im zlecali przygotowywanie kolejnych projektów ustaw. Niezależnie od tego, która ekipa zajmowała więcej foteli na Wiejskiej, te same osoby szykowały kolejne propozycje.
Kolejnym często powtarzanym przeze mnie dowcipem jest to, że w strzeleckim środowisku są dwa etapy zaangażowania. Początkujący – gdy podejrzewa się bardziej doświadczonych kolegów o paranoję i zaawansowany – gdy młodsi koledzy podejrzewają o paranoje ciebie. Taki stan rzeczy nie wziął się znikąd. Przez ostatnie 15 lat mogliśmy obserwować zarówno „niewinne” doklejanie obostrzeń przy okazji załatwiania innych spraw (np. dodanie zapisów zakazujących popularnych hukowców, przy okazji tworzenia projektu zmian ustawy, mających zderegulować zawód rusznikarza), bardziej perfidne dodawanie pozaustawowych obostrzeń w rozporządzeniach (np. anonimowa policyjna ręka dopisała obostrzenia na wzorze legitymacji posiadacza broni, w słusznym przekonaniu, że nikt się nie będzie przejmował załącznikami do rozporządzenia), po wyjątkowo bezczelne próby podłożenia do podpisu policyjnych propozycji, jako tych uzgodnionych ze środowiskiem strzeleckim. Nie wiadomo nic o tym, by ktokolwiek, kiedykolwiek poniósł za to konsekwencje. Spowodowało to znaczne rozzuchwalenie „Pań z dziekanatu”. Kulminacja nastąpiła w tym roku.
Od dłuższego czasu po środowisku strzeleckim krążyły plotki o nowym projekcie „ustawy o broni i amunicji”. Działacze ze środowiska wielokrotnie występowali do MSWiA o wydanie jego treści w trybie informacji publicznej, za każdym razem otrzymując odpowiedź, że żadnego projektu nie ma, na razie trwają prace koncepcyjne. Jednocześnie nieistniejący, ale już gotowy, projekt trafiał do instytucji tradycyjnie przyjaznych resortowi, o których było wiadomo, że opinie będą głównie pochwalne. Ponieważ jednak również w tych instytucjach niektórzy bardziej cenili rozwój strzelectwa niż poglądy resortu, informacje wyciekały. Trwało to tak długo, aż w końcu Andrzej Turczyn opublikował zarówno zapewnienia Ministerstwa, że projektu nie ma, jak i sam projekt. Projekt którego zapisy znacznie wykraczały poza zalecenia dyrektywy Bieńkowskiej. Przez internetowe fora przeszła burza, po której przeszły szybkie zapewnienia, że to tylko robocza wersja projektu, która trafiła do kosza. Nikt nie podniósł przy tym kwestii, czemu ministerstwo nie udostępniało jej wcześniej, choć ustawa o informacji publicznej mu to nakazywała. Pozostała otwarta kwestia co zrobić z tym fantem, że termin na wdrożenie dyrektywy mija we wrześniu? Jednocześnie miesiąc temu urwały się spotkania posłów z komisji ASW z urzędnikami MSWiA, mające ustalić, co się w rządowym projekcie znajdzie. Formalnie prace nad zmianą ustawy zamarły. Aż bomba wybuchła tydzień temu.
Mniej więcej od roku trwają prace nad nową ustawą o wykonywaniu działalności gospodarczej w zakresie wytwarzania i obrotu materiałami wybuchowymi, bronią, amunicją oraz wyrobami i technologią o przeznaczeniu wojskowym lub policyjnym. Ustawa ta była przez środowisko czytana bardzo pobieżnie. Ostatecznie z nazwy wynika, że ma ona dotyczyć firm, a nie prywatnych posiadaczy. I to był błąd. Bo urzędnicy MSWiA/KGP, natrafiając na opór w zaostrzaniu przepisów wśród koalicji rządzącej, postanowili spróbować ominąć problem, doklejając swoje propozycje do innej ustawy, w nadziei, że posłowie i środowisko to przeoczą. Posłowie nie przeoczyli. Posłanka Anna Maria Siarkowska natychmiast powiadomiła prezydium klubu o niesubordynacji urzędników i zaczęła nagłaśniać sprawę w kręgach rządowych. Mimo to, przekonani o swojej bezkarności urzędnicy, skierowali projekt ustawy do Rządowego Centrum Legislacji. W środowisku strzeleckim zawrzało.
Od kilku dni widzę ciągle te same memy i wezwania, by zasypywać posłów mailami, by im pokazać brak akceptacji ze strony środowiska na tego typu praktyki. Reputacja partii rządzącej w środowisku znacząco spadła, a to może i małe środowisko, ale wyjątkowo zacięte. Do tego wciąż rośnie w siłę. Niezależnie od rzeczywistego sprawstwa, wszyscy obwiniają PiS, jako partię, która powinna to wszystko kontrolować. Presja była tak silna, że choć projekt opublikowano 9 sierpnia, już 14 sierpnia minister Joachim Brudziński nakazał usunięcie z niego najbardziej kontrowersyjnych zapisów. Ale to za mało. Oburzenie wynika nie tylko z treści projektu, ale też z ukradkowego przemycania zmian w zupełnie innej ustawie. Środowisko się tym razem nie ugnie, a partia może to poczuć już przy wyborach samorządowych. Pytanie tylko, czy partia wyciągnie wnioski i zacznie ukrócać samowolę teoretycznie podległych ministrowi urzędników? Bo jak na razie, na stare łacińskie pytanie „quis custodiet ipsos custodes?**” odpowiedź brzmi „na pewno nie minister”
* Na przykład Republika Czeska, jako jedno z zastrzeżeń do dyrektywy, wskazała brak analizy skutków jej wprowadzenia. Poprosiła też o wstrzymanie terminu wdrażania dyrektywy, do czasu rozpatrzenia skargi. TSUE odmówił, gdyż z powodu braku analizy skutków wprowadzenia dyrektywy, nie jest w stanie ocenić, czy wstrzymywanie jej wdrożenia jest zasadne.
** Kto strzeże samych strażników?
--
Jeszcze jedno hobby i wyjdę z internetu