Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Młody ratownik medyczny w karetce IV

48 229  
291   44  
Witam Was ponownie. Przyszły upały, ludzie zaczęli odpoczywać na słoneczku lub topić się w domu, a my zaczęliśmy jeździć całe dnie.


Wszystko by było super, gdybyśmy naprawdę jeździli do osób potrzebujących. No ale gdzieś to się zatraciło. Dlatego w ostatnim czasie na wszelakich facebookowych portalach pojawiają się małe informacje, kiedy należy wezwać pogotowie ratunkowe. Niestety często jak ktoś leży na ziemi, to nie potrzebuje tej pomocy, a osoba wzywająca nie podchodzi nawet do osoby poszkodowanej. Pamiętacie przypadek z wcześniejszego artykułu, kiedy pojechaliśmy do pana, który siedział w aucie? Wtedy myślałem, że to jednorazowy przypadek. Otóż nie bardzo, ponieważ przyszedł na takie wezwania okres.

Kilka przypadków z Polski, pominę te zaznaczone w SWD jako "Brak pacjenta na miejscu zdarzenia" (który po prostu się oddalił), bo takich przypadków jest zatrzęsienie. Wymienię kilka ciekawych. Pozwólcie, że stworzę swoiste nagłówki gazet dla przybliżenia sytuacji.

"Pojechali do nieprzytomnego, na miejscu zastali kończyny dolne manekina sklepowego".
"Pojechali do nieprzytomnego, a na miejscu zastali ubrania leżące na znaku".
"Pojechali do nieprzytomnej, pani leżała na kocu i czytała książkę".
"Pojechali do nieprzytomnego, pan opalał się w parku".

Dlaczego do tego doszło? Bo każde to wezwanie było z dopiskiem od dyspozytora "Wzywający jechał autem, nie chciał się zatrzymać / Widzi z okna, nie zejdzie na dół".
Wszystko jest OK, gdyby nie to, że w tym momencie może ktoś naprawdę potrzebować pomocy, a my będziemy szukać dzika w krzakach... Tak, do tego też zdarzyło się pojechać, bo ktoś myślał, że to człowiek. Zespół szukał powodu wezwania, bo możliwe, że osoba mogła się trochę odczołgać. Znaleźli dzika. Jak można było tego uniknąć? Stanąć na 10 sekund, zapytać, czy wszystko OK, czy czegoś potrzeba. Jeśli ktoś naprawdę potrzebuje tej pomocy, należy wykonać czynności odpowiednie względem poszkodowanego w zakresie pierwszej pomocy. Czasami nawet odgięcie głowy może komuś uratować życie.

No ale przejdźmy już do treści właściwej, czyli kilku sytuacji.

Ciężki powrót do domu

Kolejny dyżur, topimy się siedząc na stacji. Godzina 10. Wezwanie znane i "lubiane" "Leży..." - w dalszej kolejności: rana głowy, ból kończyn dolnych, NN, lat 70. Pod blokiem.
No to już wiadomo mniej więcej, do kogo jedziemy.

Na miejsce dojeżdżamy w chwilę. Podchodząc poznaję pana. Ostatnio zbierałem go spod bloku w okolicy. Wtedy był pod wpływem alkoholu, a teraz? Zarzeka się, że nie pił. Z kilometra czuć zapach alkoholu i... moczu.
Na głowie widoczne otarcie skóry, a co z tą nogą? Z tego, co pamiętam, to boli od kilku lat.
Pytam pacjenta:
- Ta noga to od kiedy boli?
- Od kilku lat.
No cóż, nie myliłem się.
No, ale upadł, więc wypada zrobić tomograf, aby się nie nadziać, bo jest pod wpływem alkoholu i nie może wstać - może to okazać się swoistą miną. Bierzemy pana na nosze i hyc do karetki. Dalsze badanie nie wskazuje na nic nowego.
Przyjeżdżamy na SOR. Witam ekipę i sprzedaję pacjenta lekarzowi.
- Pacjent taki, owaki, siaki, z tym od wtedy i takie tam pod wpływem alkoholu.
Lekarz pyta: A jak się nazywa?
- No ten tamten.
- 2 godziny temu wyszedł z SOR-u trzeźwy, leżał całą noc, dopił i nie doszedł do domu.
No cóż, wszystko byłoby spoko, gdyby nie to, że pan ma gdzie mieszkać. Mieszka z synem, tylko kiedy jest pod wpływem alkoholu, syn pod żadnym warunkiem nie chce go wpuścić do domu...

W międzyczasie opowiadam kolegom, że zbieraliśmy go, a on tego dnia rano wyszedł ze szpitala. Drugi kolega od razu pyta: "Jak był ubrany?".
- Czarna koszulka, czarne spodnie, łysa głowa.
Kolega wpada w śmiech, bo wieczorem dwa razy go ogarniali.
Mijają kolejne godziny dyżuru, zawozimy kolejnego pacjenta na SOR. Stojąc obok karetki jakaś pani krzyczy, że tam za budynkiem ktoś leży pod drzewem.
W sumie jesteśmy na terenie szpitala, więc nie wypada odwrócić głowy. Daję informację dyspozytorowi, aby wrzucił nam wezwanie, bo ktoś znalazł "poszkodowanego".
Odpowiada: "OK, dajcie znać, co tam macie, to wam wrzucę".
Spoko, podjeżdżamy za budynek, widzę znanego mi osobnika z rana. Leży pod drzewem w cieniu.
Informuję panią, która idzie z nami, że pan już jest 4 raz przez nas widziany i jest pod wpływem alkoholu.
Klasyczna odpowiedź:
- No dobrze, ale to nadal człowiek.
- Ma pani rację, ale czy spytała go pani, czy chce pomocy? - odpowiadam.
- No, nie, widziałam was. Wy się bardziej znacie.
Dziękuję za pomoc i sugeruję się oddalić.

Witam pana Włodka już po imieniu, pytając, co u niego.
- A, wyszedłem z SOR-u, nie będę tam leżał, ale nie mam siły iść, to się położyłem pod drzewem, bo mnie nogi bolą.
W jego stanie zmieniło się tylko to, że leżał w piachu i przyjął kamuflaż na twarzy w kolorze brunatno-piaskowym.
Pionizujemy pana Włodka i odprowadzamy go na ławkę w cieniu kilka metrów, żeby nie kłuł w oczy społeczeństwa.

Wracamy na bazę. Po 20 minutach kolejne wezwanie innego zespołu. Kilka ulic dalej - śmiejemy się, że nie mógł dojść tak daleko... myliliśmy się, doszedł.

No i mija kolejny dzień, zaczyna się nocka. Wezwanie 4 w nocy.
"Leży, nieznany problem". Wybornie.
Opowiadam zmiennikowi, z którym jeżdżę tej nocy, co działo się w dniu i śmieję się, że może to on, bo to jego okolica. Z daleka widzę już - łysa głowa, czarna koszulka, czarne spodnie. Krew trochę mnie zalewa. Szukam wzywającej. Niestety, nikogo obok Włodka nie ma.

- Włodek, czy ty wrócisz do domu w końcu?
Włodek, jako że jest już w miarę trzeźwy i jest w stanie poniekąd iść, odpowiada:
- Panie, JA JUŻ CHCE WRÓCIĆ DO DOMU, ale znów jakaś stara wezwała, szła z psem i mówię jej, że nie chcę pomocy, a ona, że i tak zadzwoni po pogotowie.

Włodek kulturalnie przeprosił za problem i poszedł do domu, który już był za rogiem. No i hit, w ciągu około 30 godzin 3 zmiany ratowników były u pana Włodka 9 RAZY, w tym ja sam osobiście 3 razy. Mam nadzieję, że Włodek wrócił do domu i już nikt mu tego nie utrudnił.

Kolejne NZK w pracy

Dyżur z kolegą, z którym miałem ostatnio NZK (nagłe zatrzymanie krążenia), które opisałem w artykule. Zawsze dobrze mi się z nim jeździ. Dobrze się dogadujemy, no i zawsze wpada jakieś ratownictwo. Dzień rozpoczyna się leniwie. Jakieś nic nie znaczące wezwania, takie, jakich pełno. No i pojawia się kolejne.
"Bez kontaktu, paraliż, bełkotliwa mowa".
Czyli co, mamy udar? 63 lata. Jedziemy na sygnale do wioski oddalonej kilka km od naszej bazy. Dojeżdżamy na miejsce zdarzenia. Pierwsze wrażenie... jest źle.

Pacjentka leżąca, blada, nie mam pojęcia, co mi odpowiada na: "Dzień dobry, ratownik medyczny Brahmaeu, co się stało?".
Zaczynam od ABC, chyba w końcu przypadek, jakiego uczyli mnie na studiach. Uwijamy się z kolegą jak najszybciej możemy.
Pani oddycha, Sp02 na poziomie 92%, nadrobimy tlenem troszkę wyżej. Tętno w okolicy 60. Dobrze wyczuwalne na tętnicy szyjnej, na promieniowej, czyli obwodowo, wyczuwalne, ale słabiej i niemiarowe.
Wywiad niemożliwy do zebrania, pacjentka bełkocze. Odpowiada mi tylko na pytania kiwaniem głowy.
- Czuje pani, że serduszko bije nierównomiernie?
Kiwa, że tak
- A od kiedy? Od dzisiaj rana?
Kiwa, że nie.
- Od wczoraj rana?
Kiwa, że tak.
No to podłączamy EKG, no wybornie, pacjentka ma migotanie przedsionków i zmiany niedokrwienne w sercu.
Badam jeszcze neurologiczne. Pacjentka ma zachowaną siłę mięśniową równomiernie, źrenice są równe. Badanie wskazuje, że raczej świeżych ubytków nie ma. Ale rodzina się upiera, że rano była w lepszym stanie.

Robimy teletransmisję z zebranymi danymi. Kardiolog dyżurujący w szpitalu chce pacjentkę na stół w celu koronarografii (zabieg pozwalający ocenić drożność naczyń, które dochodzą do serca). Pytamy, jakie chce leki.
Ase i plavix. OK, staramy się pacjentce podać, rozdrobnione i podane z wodą. Pacjentka nie jest w stanie przełknąć leków. No wybornie. Nie jesteśmy w stanie pomóc jej inaczej, niż zawożąc ją jak najszybciej do szpitala oddalonego o około 60 km. Rozpoczynamy walkę z czasem.

Kolega idzie po nosze, ja w tym czasie podłączam do pacjentki elektrody combo (łyżki do defibrylacji, tylko że miękkie, skonstruowane jako duże plastry, które naklejamy na klatkę piersiową - w tym momencie mamy wgląd w zapis rytmu serca i możliwość szybkiej defibrylacji w czasie NZK. Tak uczono mnie na studiach, aby każdy zawał podpinać pod COMBO i tak staram się robić. Zazwyczaj pacjent powinien się zatrzymać w migotaniu komór, które można defibrować i zazwyczaj po jednym "strzale" serce pacjenta wraca do normalnej pracy).



W międzyczasie staram się zebrać cały wywiad w kupę od reszty domowników.
Pacjentka czuła się źle od wczoraj, w dniu dzisiejszym rano nastąpiło pogorszenie objawów. Zaczęła mówić bełkotliwie, nie można się z nią porozumieć, nie jest w stanie się ruszyć. Rodzina też zauważa, że brzuch zwiększył swój obwód. No wybornie, to możemy mieć udar / migotanie przedsionków / zawał plus pojawienie się płynów w brzuchu. No lepiej być nie mogło, w głowie przewija się tysiąc myśli, co najbardziej zagraża pacjentce. Wszystko, ale chyba najbardziej ten zawał. Więc nadal zostaje nam kardiologia.

Wkładamy pacjentkę do karetki. Ponownie badam ABC.
Tętno na tętnicy promieniowej jest nadal słabo wyczuwalne. Rozpoczynamy kolejne próby założenia dojścia dożylnego. Pacjentka zaczęła się tak centralizować, że wszystkie żyły daleko od serca są zapadnięte. Próbuję założyć dojście w żyle szyjnej. Niestety, nie jestem w stanie, żyła ugina mi się pod wenflonem.
Mówię do kolegi: dobra, dawaj, lecimy, ja sobie wszystko przygotuję i staniesz jak będę gotowy, założymy dojście doszpikowe. Mówię jeszcze cicho do kolegi: nie dowieziemy.

Szykuję sprzęt, szykuję również leki. Mylnie można pomyśleć, że wkłucie do jamy szpikowej może boleć strasznie. Wkłucie samo w sobie nie boli, bo przebijamy się przez skórę i kość, ale już samo podawanie płynów jest cholernie bolesne. Rozmawiam cały czas z pacjentką, a raczej prowadzę monolog i patrzę na jej oczy, w których widać strach. Staram się jej wszystko tłumaczyć, mówię:
- Kochana, będę musiał wkłuć się w twoją kość, bo wszystkie żyły są zapadnięte, samo wkłucie nie będzie boleć, a podczas podawania leków zastosujemy analgosedację, nie będzie pani pamiętać tego ani czuć bólu. Kiwa głową, że rozumie.
- Jeszcze mam pytanie, czy wyraża pani zgodę na zabieg koronarografii?
Tłumaczę, czym jest ten zabieg, wyraża zgodę. Zapiszę to w karcie.

Podejmujemy z kolega decyzję o podaniu płynów, ponieważ ciśnienie spadło nam prawie na "ziemię".
- NIO (urządzenie do dojścia doszpikowego) gotowe.
- Płyn do podłączenia gotowy.
- Ciśnieniomierz do ściśnięcia butelki płynu, żeby leciało szybciej, gotowy (z dojściem doszpikowym jest taki problem, że są duże opory, poprzez ściśnięcie butelki płyn leci pod większym ciśnieniem).
- Leki do analgosedacji gotowe.
- Udrożnienie dróg oddechowych za pomocą rurki krtaniowej gotowe,
Wszystko gotowe. OK, zatrzymuj się, lecimy z tematem. Kolega przychodzi.
Ostatni raz informuję pacjentkę, że zaczynamy to, o czym mówiłem.
Kiwa głową, że się zgadza.
Zakładam dojście doszpikowe, cały czas tłumacząc, co robię.
Założyłem i zabezpieczyłem. Patrzę na pacjentkę, która już nie patrzy na mnie, tylko w ścianę. Myślę: o kur**. Patrzę na monitor, zapis wygląda jak wcześniejszy. Szybkie ABC, brak oddechu, brak tętna na tętnicy centralnej. Stwierdzam NZK w PEA, zaczynamy walkę o życie.

Kolega uciska klatkę piersiową. Ja szykuję adrenalinę, gotową podaję. Zajmuję się udrożnieniem dróg oddechowych, najpierw samym ambu wentyluję pacjentkę, bo kolega już skończył cykl 30 uciśnięć. OK, mamy to. Przyszykowałem sobie LT, ale mówię: spróbuję założyć intubację. Wyciągam szybko odpowiedni rozmiar rurki intubacyjnej. Laryngoskop - wszystko gra. Wkładam laryngoskop. Cholerny szczękościsk. Widzę tchawicę. Próbuję włożyć rurkę. Sprawdzamy położenie za pomocą stetoskopu. Przykładam do brzucha, słyszę bulgotanie, nie udało się. Nie będziemy się więcej bawić, zakładam LT. Uszczelniam, sprawdzam. Siedzi tam, gdzie powinno. Podłączam kapnometr i respirator, żebym miał wolne ręce. W międzyczasie minęła kolejna analiza, podczas której mieliśmy nadal PEA. Zmieniam kolegę, a on szykuje adrenalinę. W międzyczasie przez radio informujemy dyspozytora o zatrzymaniu. Mówi, że HEMS jest akurat w okolicy, już do nas leci. Będzie za około 10 minut. Działamy dalej zgodnie ze schematem. W międzyczasie zapis zmienił się na asystolię. Istnieją bardzo małe szanse, że pacjentkę uda się wyciągnąć z drugiej strony. Nadal walczymy, nie myśląc o tym.

Wcześniej pisałem o tym, że podczas zatrzymania pacjentka powinna się zatrzymać w migotaniu. No właśnie, powinna. Zatrzymanie podczas zawału w PEA jest dość rzadkie. Serce po prostu się zatyka, myślę, że podczas naszej drogi któryś skrzep spowodowany przez migotanie musiał się przesunąć i zablokować serce. Ten zawał mógł trwać od kilku godzin. Ciągle narastał. Nie mogliśmy nic innego zrobić na ten czas. Słyszymy w radiu komunikat od HEMS-u, że podchodzą do lądowania. Wkrótce przychodzi zespól z helikoptera. Witamy się, zdaję pacjenta. Od 20 minut mamy zatrzymanie krążenia, najpierw w PEA, teraz od około 15 minut w asystolii. Zdaję całą historię chorobową pacjentki. Zwracam uwagę na podejrzenie udaru i płynu w brzuchu. Brzuch urósł jeszcze bardziej. Lekarz pyta, czy pacjentka pije alkohol notorycznie. Zaznaczam, że też o to spytałem rodziny, ale twierdzi, że nie. Pacjentka wygląda na bardzo zaniedbaną, stąd te domysły z naszej strony. Widziałem również mieszkanie, nie należało do najczystszych i zadbanych. Po 40 minutach resuscytacji lekarz HEMS-u stwierdził zgon. Kończymy tę walkę. Odpinamy wszystko, co podłączyliśmy. Zaczynamy sprzątanie. Lekarz zaczyna wypisywać akt zgonu. W przyczynie zgonu stwierdza to samo, co ciągle chodziło nam wspólnie po głowie, czyli zawał mięśnia sercowego.
Dziękujemy za współpracę, żegnamy się.

Zatrzymanie w karetce wydaje mi się cięższe niż zatrzymanie w domu, mało miejsca. Kilka rzeczy w plecaku, kilka rzeczy w szafkach, trzeba lawirować pomiędzy pacjentem, kolegą, plecakiem na ziemi. No jest bardzo mało miejsca. Po raz kolejny zaczynamy rozmawiać o tym, co się stało. Sytuacja wygląda tak. Stoimy na zewnątrz, staramy się chwilę odsapnąć, bo w karetce, mimo włączonej klimatyzacji, było bardzo ciepło. Obok przejeżdżają samochody, a w środku karetki na noszach leży osoba, która nie żyje. Ogarnęliśmy w miarę karetkę, możemy ruszać. Nie bardzo wiem, co zrobić teraz w takiej sytuacji. Kolega tłumaczy, że wieziemy do lodówki na miejskim cmentarzu. No, ale jeszcze trzeba powiadomić rodzinę, no i oddział kardiologii, że nie dojedziemy.

Najpierw dzwonię na kardiologię, informując, że pacjentka zmarła i nie przyjedziemy. Nie pytają, dziękują za informację.
Teraz ta trudniejsza część, zawiadomienie rodziny. Wziąłem od nich numer w celu kontaktu przez lekarzy. Wpisuję w telefon, chwilę patrzę w numer, nie wiem, co mam powiedzieć. Ku**a, ona naprawdę nie żyje, rodzina myśli, że jedzie teraz do szpitala. A my wyjechaliśmy tylko kilka kilometrów za tę wioskę. No ale nic, takie sytuacje też trzeba wziąć na barki. Dzwonię, odbiera spokojny głos córki, przedstawiam się, mówię, który zespół, informuję, że mama zmarła w trakcie transportu, lekarz HEMS-u stwierdził zgon po 40 minutach resuscytacji.

Chwila ciszy i ryk, paniczny ryk w telefonie. Nie wiem, co mam powiedzieć. Informuję, że mi przykro, ale staraliśmy się zrobić co mogliśmy. Niestety, jak już wiemy, nie wszystkich da się uratować. Pani dziękuje za informacje i się rozłącza.

Po ok. 20 minutach ponowny telefon z tego numeru, znów czuję, że mój puls zaczyna rosnąć. Odbieram...
W telefonie słyszę spokojny głos, przedstawia się jako zięć pacjentki. Pyta, co teraz, bo do żony nic nie dotarło. Trochę się uspokajam i informuję, że wieziemy na cmentarz miejski do kostnicy. Tam będzie czekała cała dokumentacja, łącznie z aktem zgonu, z którym trzeba się udać do urzędu stanu cywilnego. Pan rozumie, spokojnie odpowiada na moje informacje i dziękuje za chęć pomocy, bo jak sam mówi:
- Jestem pewien, że staraliście się zrobić wszystko, co w waszej mocy.
Dziękuję za takie słowa i składam kondolencje.

Zięć miał rację, zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Niestety zbagatelizowanie objawów, które pojawiły się wczoraj, doprowadziło do sytuacji, że moje słowa się ziściły i "nie dowieźliśmy" tam, gdzie powinniśmy. Dojeżdżamy do cmentarza, przekładamy pacjentkę z noszy na wózek, a potem pani jest wkładana do chłodni.

W momencie wyjazdu spryskuję całą karetkę środkiem do dezynfekcji. Wracamy na bazę, jesteśmy jedyni. Dyspozytor dzwoni i pyta, ile nam czasu zajmie ogarnięcie się. Mówię, że musimy ogarnąć sprzęt i umyć karetkę. Odpowiadam, że około 20 minut.
Robimy listę tego, co użyliśmy. Kolega idzie ogarnąć sprzęt. Ja zabieram się za mycie karetki. Czyli wszystko ruchome z niej wyjeżdża i karetka dosłownie pływa w środkach do dezynfekcji. Minęło 15 minut, telefon od dyspozytora z pytaniem, ile nam jeszcze zejdzie. Informuję, że chwila. Dyspozytor mówi: dobra, to ja wam zmieniam status i wrzucam wezwanie, wyjedźcie jak się ogarniecie.

Jak mówi, tak robi. Rozumiem sytuację, mają ogromną kolejkę wezwań. Inni czekają, tylko czy potrzebują pomocy tak jak pan z początku artykułu, czy może jednak jak pani z końca artykułu?

A, zapomniałbym, pisałem już o tym, że pamiętam dziwne rzeczy z zatrzymań. Z tego pamiętam szklankę, którą podawali pacjentce, żeby popiła leki. Była jakaś dziwna ta szklanka.

* * * * *

Przyznaję się, brak mi samozaparcia. informowałem już o dwóch przypadkach, które miałem opisać, a nie opisałem. Postaram się do końca czerwca napisać kolejny artykuł, mam nadzieję, że będzie trochę luźniejszy. Może więcej uśmiechu powinno się w nim znaleźć, w końcu - mimo wszystko - to piękna praca.
Do zobaczenia! Dzięki!

Osobiście chciałbym jeszcze podziękować Prawdziwemu Biologowi za świetny avatar!. Jak i pozdrowić całą Piekarnię Sierżanta Bagiety.

<<< W poprzednim odcinku

3

Oglądany: 48229x | Komentarzy: 44 | Okejek: 291 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało