Subiektywny przegląd muzyczny, odcinek 2
Tym razem będzie o zespole "nieco" nowszym, niż opisywane w poprzedniej notce. Znowu będzie trochę od środka, ale pozwolę sobie niechronologiczne podejście do opisywanych albumów. Zaraz wyjaśnię dlaczego.
Od "Demon Days", drugiego studyjnego albumu Gorillaz, zaczęła się moja przygoda z tym zespołem. Pierwszy raz usłyszałem ich w maju 2005 roku, gdy w telewizjach muzycznych szczyt popularności osiągał teledysk do "Feel Good, Inc". Dwa miesiące później zobaczyłem wideoklip do "Dare" - i zakochałem się.
Czym tak w ogóle jest Gorillaz? To nie jest zespół sensu stricto - to raczej projekt Damona Albarna, wokalisty Blur, Jamiego Hewletta, autora komiksu "Tank Girl" i okołomuzycznych animacji oraz tabunu muzyków ich wspomagających. Wtedy nie wiedziałem o nich praktycznie nic, ale po usłyszeniu dwóch piosenek kupiłem w ciemno oryginalną płytę, pierwszą w moim życiu. Do tej pory nie mogę się nadziwić.
Jakie jest "Demon Days"? Hmm... Nietypowe, rzekłbym. Albarn bawi się tu różnymi stylami i gatunkami. Zaczyna się od
Intro, klimatycznego wstępu z odgłosami zaczerpniętymi z filmu Dawn of the Dead (już wcześniej czerpali inspiracje z filmów o zombie, ale o tym innym razem). Następnie uczestniczymy w podróży przez 14 dość eklektycznych utworów - począwszy od mocno elektronicznego (może nieco plastikowego wręcz)
Last Living Souls, przez
Dirty Harry z wykorzystaniem chóru dziecięcego, wspomniane już
Feel Good, nastrojowe
El Manana, nieco dyskotekowe
Dare, a kończąc na chóralnych
Don't Get Lost In Heaven i tytułowym
Demon Days. Jest też perełka w postaci skłaniającej do refleksji opowieści czytanej przez Dennisa Hoppera, uzupełnianego przez akustyczne refreny śpiewane przez Damona (
Fire Coming Out of the Monkey Head).
Jak widać, album jest dość zróżnicowany, jednak ja - prawdę mówiąc - katowałem na początku niemal na zmianę Feel Good Inc i Dare, w myśl zasady "lubię te piosenki, które już znam". Ale z każdym kolejnym albumem znikały kolejne bariery i antypatie. Na początku uważałem "Demon Days" za "płytę refrenów" - wiele piosenek zbudowanych jest mniej więcej tak: mówione/melorecytowane/rapowane zwrotki i chwytliwy, śpiewany refren. W końcu jednak przekonałem się do tego albumu w zupełności - i do dzisiaj zajmuje on wysokie miejsce w moim osobistym rankingu. Dużą rolę odgrywa pewnie sentyment (wolę nie wspominać, czego wcześniej słuchałem...), ale to po prostu znakomita płyta. Jak inaczej tłumaczyć fakt, że nie będąc fanem rapu i muzyki elektronicznej (albo podelektronizowanej) potrafiłem słuchać go na okrągło? Wszystko jest tu dość dobrze wyważone, nie czuć w żadnym miejscu, by elementy któregoś gatunku brały górę nad resztą.
Najlepszym świadectwem "wpadalności w ucho" jest fakt, że Gorillaz dłuuuuugo byli liderem moich lastefemowych chartsów - dopiero parę miesięcy temu zostali wyprzedzeni przez Floydów. A za nimi jest 4000-odtworzeniowa dziura.
Komu polecam? Fanom muzyki różnorodnej. Takim, którzy lubią, jak w jednej piosence występują fragmenty śpiewane, rapowane, w tle pogrywa orkiestra smyczkowa, a utwór kończy się falą elektronicznych dźwięków. Warto dać jej szansę, bo po 100 odsłuchaniach* może stać się jedną z większych muzycznych miłości ;)
*To żart, choć nie do końca... Szacuję, że na komputerze i na rozmaitych odtwarzaczach w sumie uzbierałoby się z 300 odsłuchań całej płyty. I ciągle ją lubię, mimo że staram się odkrywać coraz to nowe rzeczy.
Ocena: 9+/10A o tym, dlaczego Albarn nie nagrał jeszcze niczego złego... w przyszłości.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą