< > wszystkie blogi

Gorillaz - Demon Days

23 sierpnia 2009
Subiektywny przegląd muzyczny, odcinek 2

Tym razem będzie o zespole "nieco" nowszym, niż opisywane w poprzedniej notce. Znowu będzie trochę od środka, ale pozwolę sobie niechronologiczne podejście do opisywanych albumów. Zaraz wyjaśnię dlaczego.

Od "Demon Days", drugiego studyjnego albumu Gorillaz, zaczęła się moja przygoda z tym zespołem. Pierwszy raz usłyszałem ich w maju 2005 roku, gdy w telewizjach muzycznych szczyt popularności osiągał teledysk do "Feel Good, Inc". Dwa miesiące później zobaczyłem wideoklip do "Dare" - i zakochałem się.

Czym tak w ogóle jest Gorillaz? To nie jest zespół sensu stricto - to raczej projekt Damona Albarna, wokalisty Blur, Jamiego Hewletta, autora komiksu "Tank Girl" i okołomuzycznych animacji oraz tabunu muzyków ich wspomagających. Wtedy nie wiedziałem o nich praktycznie nic, ale po usłyszeniu dwóch piosenek kupiłem w ciemno oryginalną płytę, pierwszą w moim życiu. Do tej pory nie mogę się nadziwić.

Jakie jest "Demon Days"? Hmm... Nietypowe, rzekłbym. Albarn bawi się tu różnymi stylami i gatunkami. Zaczyna się od Intro, klimatycznego wstępu z odgłosami zaczerpniętymi z filmu Dawn of the Dead (już wcześniej czerpali inspiracje z filmów o zombie, ale o tym innym razem). Następnie uczestniczymy w podróży przez 14 dość eklektycznych utworów - począwszy od mocno elektronicznego (może nieco plastikowego wręcz) Last Living Souls, przez Dirty Harry z wykorzystaniem chóru dziecięcego, wspomniane już Feel Good, nastrojowe El Manana, nieco dyskotekowe Dare, a kończąc na chóralnych Don't Get Lost In Heaven i tytułowym Demon Days. Jest też perełka w postaci skłaniającej do refleksji opowieści czytanej przez Dennisa Hoppera, uzupełnianego przez akustyczne refreny śpiewane przez Damona (Fire Coming Out of the Monkey Head).

Jak widać, album jest dość zróżnicowany, jednak ja - prawdę mówiąc - katowałem na początku niemal na zmianę Feel Good Inc i Dare, w myśl zasady "lubię te piosenki, które już znam". Ale z każdym kolejnym albumem znikały kolejne bariery i antypatie. Na początku uważałem "Demon Days" za "płytę refrenów" - wiele piosenek zbudowanych jest mniej więcej tak: mówione/melorecytowane/rapowane zwrotki i chwytliwy, śpiewany refren. W końcu jednak przekonałem się do tego albumu w zupełności - i do dzisiaj zajmuje on wysokie miejsce w moim osobistym rankingu. Dużą rolę odgrywa pewnie sentyment (wolę nie wspominać, czego wcześniej słuchałem...), ale to po prostu znakomita płyta. Jak inaczej tłumaczyć fakt, że nie będąc fanem rapu i muzyki elektronicznej (albo podelektronizowanej) potrafiłem słuchać go na okrągło? Wszystko jest tu dość dobrze wyważone, nie czuć w żadnym miejscu, by elementy któregoś gatunku brały górę nad resztą.

Najlepszym świadectwem "wpadalności w ucho" jest fakt, że Gorillaz dłuuuuugo byli liderem moich lastefemowych chartsów - dopiero parę miesięcy temu zostali wyprzedzeni przez Floydów. A za nimi jest 4000-odtworzeniowa dziura.

Komu polecam? Fanom muzyki różnorodnej. Takim, którzy lubią, jak w jednej piosence występują fragmenty śpiewane, rapowane, w tle pogrywa orkiestra smyczkowa, a utwór kończy się falą elektronicznych dźwięków. Warto dać jej szansę, bo po 100 odsłuchaniach* może stać się jedną z większych muzycznych miłości ;)


*To żart, choć nie do końca... Szacuję, że na komputerze i na rozmaitych odtwarzaczach w sumie uzbierałoby się z 300 odsłuchań całej płyty. I ciągle ją lubię, mimo że staram się odkrywać coraz to nowe rzeczy.

Ocena: 9+/10

A o tym, dlaczego Albarn nie nagrał jeszcze niczego złego... w przyszłości.
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
  • To będzie blog o tym co lubię - muzyce, filmach, książkach i czasem może o czymś innym. Dokładnie taki, jakich jest na pęczki w internecie. Ale ten będzie mój.
  • Informuj mnie o nowościach na blogu
  • RSS blogu Aluthol
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi