Za każdym razem, gdy podczas poszukiwania wacików w Rossmanie
odnajduję półkę z „detoksykacyjnymi” chińskimi plastrami,
które to w magiczny sposób znany tylko sędziwym Azjatom wysysają
złogi metali ciężkich z ludzkiego ciała i parę dorodnych
złociszy z portfela, zastanawiam się – jakim cudem na ten
powszechnie znany szwindel ludzie nadal się nabierają? A
przypominam sobie, że przecież w branży związanej ze zdrowiem
tłuste wałeczki zawsze dobrze się sprzedawały.
Wystarczy przypomnieć sobie produkt skierowany do łatwowiernych,
ale za to bardzo uduchowionych miłośników spraw paranormalnych,
którzy do dziś wierzą w orgonitową energię i zaklinają się, że
wykonana z żywicy epoksydowej piramidka, dzięki zatopionym w swym
wnętrzu miedzianemu drucikowi i kilku kamykom, wypędza z domu złą
energię, chroni jego mieszkańców przed chorobami i poprawia jakość
stosunków płciowych. I cóż z tego, że od nagłośnienia
cynicznego oszustwa Wilhelma Reicha
minęło już prawie siedem dekad…
Tabletki na porost
włosów? Maść na powiększenie kutasa? Samotne, napalone mamuśki
w twojej okolicy? Oszustów nie brakuje, a w tym wypadku – podłoże
jest wybitnie wręcz chłonne. Zdesperowany człowiek chwyci się
nawet najbardziej irracjonalnej kuracji, aby tylko łatwo i
bezboleśnie osiągnąć swój cel. Przyjrzyjmy się zatem kilku
historycznym szwindlom, których jedyna skuteczność polegała na
błyskawicznym oczyszczaniu kieszeni naiwnych konsumentów.
#1. Papierosy na
chudnięcie
W 1958 roku
amerykańska Agencja Żywności i Leków (FDA) skonfiskowała 26 710
opakowań papierosów marki Trim. Ich producent bardzo otwarcie
reklamował ten wyrób tytoniowy jako potwierdzone klinicznymi
badaniami lekarstwo na otyłość. Osoby jarające to świństwo
przez osiem tygodni gubiły po 9 kg tłuszczu – powiadał.
I to bez
żadnych ćwiczeń ani radykalnych zmian w diecie!
– nadmieniał.
Papierosy Trim miały bowiem znacząco redukować apetyt i tym samym
prowadzić do przyjmowania mniejszej ilości kalorii przez palącego.
Mimo że takie podejście do reklamy rakotwórczej używki jest
wysoce nieetyczne, to… fajki naprawdę mogą wspomóc odchudzanie.
Nikotyna przyspiesza tempo przemiany materii, a jednocześnie
sprawia, że zużywamy więcej energii, przy jednoczesnym spadku
apetytu. Oczywiście nie oznacza to, że każdy grubas powinien w te
pędy polecieć do Żabki po paczkę Chesterfieldów – doprawdy są
lepsze sposoby na gubienie kilogramów niż palenie „odchudzających”
papierosów.
#2. Odchudzające
okulary
Na przykład te oto
okulary, wprowadzone na rynek przez niejakiego Johna D. Millera.
Pomysłowy amerykański przedsiębiorca sprzedawał parę takich
patrzałek za niecałe 20 dolarów i zaklinał się, że produkt ten
był niezwykle skuteczny. Okulary posiadały dwie różne soczewki –
jedną w kolorze brązowym, drugą zaś – w niebieskim. Miller
twierdził, że takie połączenie barw działa na ludzką
podświadomość, bla-bla-bla, hokus-pokus… no i, prawda,
chudniemy.
Zanim rekin biznesu musiał się wycofać ze sprzedaży
swych pingli, zarobił całkiem ładny hajs na Amerykanach, którzy
marzyli o zrzuceniu wagi. Tamtejsze prawo wymagało bowiem, aby taki
produkt został zarejestrowany we wspomnianym FDA jako środek dietetyczny. John jednak tego nie zrobił, co było podstawą do zwinięcia
mu dochodowego biznesu.
#3. Mosiężna rurka
za 300 dolców
Tzw. „Rurka
Virilium” pojawiła się w sprzedaży zaraz po II wojnie światowej. Był to ok.
5-centymetrowy kolec wykonany z mosiądzu. Według producenta tego
kuriozum, czyli firmy Vrilium Products Co., pręcik był naładowany
radioaktywnymi promieniami o pozaziemskim pochodzeniu.
Brzmi
podejrzanie? To teraz wyobraźcie sobie, że nie tylko sama rurka
cieszyła się sporym zainteresowaniem ze strony osób gotowych zapłacić za
taki „kosmiczny artefakt” okrągłe 300 dolarów. Korzenie tego „wynalazku” sięgają 1871 roku,
kiedy to opublikowana została książka „Nadchodząca rasa”
autorstwa brytyjskiego pisarza Edwarda Bulwer-Lyttona. Pojawiła
się tam koncepcja pierwotnej energii „viril”, która to miałaby
mieć
zdolność ożywiania zmarłych i uzdrawiania chorych. Powieść ta stała się absolutnym hitem w kręgach
nawiedzonych spirytualistów, a z czasem też wśród przedwojennych,
niemieckich towarzystw okultystycznych. Fascynacja ideą
wszechpotężnej siły pozwalającej ujarzmić każdą materię
przetrwała wojnę i miała swoich miłośników także i na ziemiach
amerykańskich.
Wspomniany pręcik
kosztował więc sporo, ale za to nic nie robił! Sprzedawany on był jako cudowna ochrona przed rakiem, cukrzycą,
wrzodami żołądka, zapaleniem płuc, błonicą oraz grzybicą
odbytu – wystarczyło nosić ten kawałek metalu na sznurku
przywiązanym do szyi i cieszyć się zdrowiem. W promowaniu tego znachorskiego wynalazku
pomagał Ed Kelley, burmistrz Chicago, który dość ostentacyjnie
paradował z miedzianym gwoździem, twierdząc, że cudowna siła
viril pomogła mu
przezwyciężyć ból po operacji usunięcia
ropnia.
A potem za Vrilium
Products Co. zabrała się FDA i wesołe rumakowanie skończyło się dość spektakularnie. Ponad 30
badaczy zgodnie stwierdziło, że pręcik ma co najwyżej właściwości
dekoracyjne, a nie terapeutyczne. Mało tego – podczas jednej z
rozpraw sądowych wytoczonych firmie na sali znalazł się pewien
fizyk jądrowy, który za pomocą licznika Geigera udowodnił, że
drut nie jest napromieniowany. Okazało się jednocześnie, że
zawierał on (drucik, nie fizyk jądrowy) śladowe ilości chlorku baru – nieorganicznego związku chemicznego stosowanego jako… środek przeczyszczający dla koni.
#4. Traktor Elishy
Perkinsa
Elisha Perkins był
amerykańskim chirurgiem, który wstrzelił się w ciekawy okres
historii medycyny. Koniec XVIII wieku był czasem gwałtownego jej rozwoju i powstawania nowych, często „alternatywnych” terapii.
Lekarz postanowił to wykorzystać i w 1796 roku otrzymał patent na
tak zwane „traktory”, czyli ok. 7,5-centymetrowe pręty (znowu?)
wykonane ze stali i mosiądzu. Perkins głosił, że połączenie
stopów w odpowiednich proporcjach sprawiało, że jego wynalazek mógł leczyć reumatyzm oraz silny ból. Wystarczyło przez ok. 20 minut jeździć
tymi kolcami po ciele, aby
„odciągnąć szkodliwy fluid
elektryczny, który leży u podstaw cierpienia”.
Chociaż był to
bubel pełną gębą, to jakimś cudem Perkinsowi udało się
przekonać trzy szanowane placówki medyczne do zakupu „traktorów”.
Dobrą reklamę zrobił tu też sam Jerzy Waszyngton, który nabył dla siebie taki zestaw bezużytecznych prętów. Dzieło Elishy
kontynuował potem jego syn, który zatargał „traktory” do
Wielkiej Brytanii, gdzie otworzył nawet fundację wpierającą ludzi
ubogich, opublikował pracę naukową, w której udowadniał
skuteczność prętów oraz
dość intensywnie reklamował się w
„The Times”.
Prawdziwe
wątpliwości kręgów naukowych co do wynalazku Perkinsa pojawiły
się dopiero, kiedy ten stwierdził, że wynalazł lekarstwo na żółtą
febrę. Miał nawet okazję je przetestować, kiedy zapadł na tą
chorobę. O skuteczności rewelacyjnego remedium niech świadczy
fakt, że biedny Elisha nie tylko nie wyzdrowiał,
ale i jak na złość
wyzionął ducha.
Krótko po śmierci
chirurga londyński lekarz dr John Haygarth przetestował na
paru osobach cierpiących z powodu bóli reumatycznych „traktory”
wykonane z drewna. Efekt, chociaż chwilowy, był podobny, jak w
przypadku metalowych odpowiedników – pacjenci cieszyli się, że
zabieg przyniósł efekt. To potwierdziło przypuszczenia, że
tajemnicą kuracji Perkinsa było stare, dobre placebo.
#5. Terapia Hoxseya –
nieskuteczna, a mimo to nadal legalnie prowadzona w placówkach
medycznych
Harold M. Hoxsey –
górnik i sprzedawca ubezpieczeń – zafascynowany był historią swego
pradziadka, który to obserwował pasącego się na łące konia z
guzem na nodze. Jako że nowotworowa narośl miała powoli maleć,
dziadunio uznał, że za cudowne uzdrowienie wierzchowca odpowiadało
zielsko, które ten pożerał. Rzucił się więc do zbierania
dzikich roślin wchodzących w skład końskiej diety. Tak powstała mieszanka mająca leczyć raka. Prawnuk starego Hoxseya,
wszedłszy w posiadanie tego rodzinnego przepisu, zaczął otwierać
kliniki w wielu amerykańskich miastach.
Równie szybko, jak je otwierał, musiał je zamykać i przenosić się z biznesem w inne
miejsce.
Wszystko przez to, że prawo zabraniało mu prowadzić takie
biznesy bez posiadania odpowiedniej licencji.
Na nieco dłużej
zagościł w Teksasie, konkretnie w Dallas, gdzie stworzył
największą prywatną placówkę onkologiczną na świecie! W
okresie największej popularności terapii Hoxsey zarabiał ok. 1,5
miliona dolarów rocznie i miał pod swoimi skrzydłami aż 8 tysięcy
zdesperowanych pacjentów. Podstawowym „lekiem” stosowanym przez
Harolda były specjalne żrące maści nakładane na zewnętrzne
zmiany nowotworowe oraz toniki,
które serwowano osobom z rakiem
narządów wewnętrznych.
Ostatecznie udało
się zamknąć wszystkie kliniki Hoxseya po tym, jak udowodniono, że
metody tam stosowane nie mają żadnych korzyści terapeutycznych.
Żeby tego było mało, na dowód rzekomej skuteczności swoich
preparatów Harold przedstawił historie 77 swych „uleczonych”
klientów. W rzeczywistości biopsję wykonano tylko w przypadku
sześciu z nich. Okazało się, że u części z tych pacjentów nie było
nawet mowy o złośliwym nowotworze. W 1960 roku, kiedy kliniki przedsiębiorczego górnika zostały w USA pozamykane, Hoxsey
przeniósł się z biznesem do meksykańskiej Tijuany, gdzie
prowadzeniem nowej placówki zajęła się pielęgniarka współpracująca
od lat z Haroldem. W 1999 roku kobieta przekazała to miejsce pod
opiekę swej siostry.
Biznes kręci się do dziś i zarabia na siebie
całkiem dobrze.
A co się stało z
Hoxseyem? Ano w 1967 roku zachorował na raka prostaty. Próbował się
wówczas leczyć swoją rodzinną terapią, co niestety nie przyniosło
absolutnie żadnych efektów. Życie uratowała mu operacja i
konwencjonalna pomoc onkologiczna. Dzięki temu mężczyzna przeżył
jeszcze siedem długich lat.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą