Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

5 ściem, w które nadal wierzymy

64 663  
290   64  
W niektóre rzeczy wierzymy bezrefleksyjnie, uparcie powtarzając ciekawostki niczym jakieś prawdy objawione. Tymczasem wiele z intrygujących historyjek krążących z ust do ust ma się do prawdy tak, jak czerstwe żarty Tadeusza Drozdy do stand-upu.

#1. Chińskie ciasteczka z wróżbą wcale nie są chińskie

Słodkie ciasteczka z kruchego, aromatyzowanego wanilią ciasta nie są zbyt popularne w Polsce, chociaż w wielu azjatyckich restauracjach można je kupić. Prawdziwy szał na te przekąski dotknął natomiast Stany Zjednoczone. I to już na początku ubiegłego wieku. Chociaż uważa się, że jest to tradycyjny, chiński zwyczaj, aby w takiej przekąsce umieszczać kawałek papieru z np. szczęśliwym numerem, cytatem z Konfucjusza czy przepisem na makaron z psa, to prawda jest znacznie bardziej przyziemna.


Bardzo podobne, aczkolwiek niezawierające celulozowego wkładu, ciasteczka jedzono w XIX-wiecznej Japonii. Tymczasem wróżby i mądre frazy pisane na kawałkach papieru spotkać można było w buddyjskich świątyniach również w Kraju Kwitnącej Wiśni. Karteczki zwane omikuji losowało się z pudełka zazwyczaj po złożeniu ofiary.
Autorstwo ciasteczek z wróżbą przypisuje się trzem osobom o japońskim pochodzeniu, aczkolwiek najbardziej prawdopodobne jest, że ten cukierniczy wyrób powstał w latach 90. XIX wieku na zlecenie Makoto Hagiwara – projektanta japońskiego ogrodu herbacianego w Golden Gate Park w San Francisco. Mężczyzna miał zlecić produkcję tych wypieków piekarni Benkyodo, również prowadzonej przez Amerykanów o japońskim pochodzeniu.


#2. Tatar wcale nie pochodzi z Mongolii

Wśród fetyszystów tejże potrawy często spotkać można mędrców, którzy opowiadają historię tatarskich wojowników, co to mieli w zwyczaju wkładanie surowego mięsa pod siodło swych koni, a następnie ubijanie tego ochłapu podczas wielogodzinnego galopu. Interesujące jest to, że plotka ta krąży po świecie od XIII wieku! To wtedy została ona spopularyzowana przez francuskiego kronikarza Jeana de Joinville'a. Problem w tym, że mężczyzna ten nigdy żadnego Mongoła nie spotkał, a bajeczkę tę sam wymyślił, aby zobrazować czytelnikom, jak bardzo dzicy i nieucywilizowani byli Tatarzy. Tymczasem cienkie plastry mięsa faktycznie wkładane były czasem pod siodło, aby uchronić ciało zwierzęcia przed otarciami.



Potrawa zwana tatarem pochodzi tymczasem od… hamburgera, a sam tatar jest znacznie młodszy niż chcieliby tego jego amatorzy! Kotlet z Hamburga, czyli dorodny talar z mielonego mięsa wołowego, znalazł się pod koniec XIX wieku w menu wielu europejskich i amerykańskich restauracji. Mało kto wie, że w swej pierwotnej formie podawany był on na surowo, lekko solony, czasem delikatnie też podwędzony w naczyniu wraz z cebulą i bułką tartą, a niekiedy także z jajkiem. Tymczasem tatar prawdopodobnie zawitał do francuskich knajp w podobnym okresie, więc jest duża szansa, że była to po prostu wariacja hamburskiego kotleta.


Skąd natomiast nazwa tej potrawy? To wszystko wina… sosu, z którym ją podawano. Otóż jedną z odmian serwowania takiego dnia było dodawanie do niego małej ilości sosu tatarskiego, czyli zimnej polewy na bazie majonezu, posiekanych ziół i warzyw marynowanych w occie. Nie będzie chyba zbyt dużym zaskoczeniem, gdy powiem, że również i ten płynny specjał kuchni nie ma nic wspólnego z Tatarami?

#3. Żywe trupy z filmu George’a Romero to nie zombie

W 1968 roku George Romero nakręcił film, który przez miłośników kina grozy zgodnie uważany jest za pierwszą produkcję o zombie. No i wszystko się zgadza – powstający z grobu nieboszczyk, który snuje się w tę i nazad oraz zaspokaja apetyt konsumując ludzkie mięso, to przecież klasyczny wizerunek kinowego zombiaka! W filmie tymczasem ani razu nie pada nazwa „zombie”, a truposze określane są nazwą „ghule”. I ma to znacznie większy sens niż używanie w stosunku do tych istot miana zapożyczonego z haitańskiego folkloru.


Ghul to przecież nieumarła, śmierdząca i wredna istota pożerająca ludzi, która to najczęściej snuje się w okolicach cmentarzy oraz grobowców. W arabskich legendach te paskudne istoty miały w zwyczaju plądrowanie miejsc pochówków i bezczeszczenie zwłok.


Romero tymczasem twierdził, że swoje ghule wzorował bardziej na wampirycznych stworzeniach przedstawionych przez Richarda Mathesona w postapokaliptycznej książce „Jestem legendą” z 1954 roku. Dopiero w 1978 roku, kiedy to reżyser zrealizował drugą część serii filmów o nieumarłych pożeraczach człowieczych ciał, bohaterowie tej produkcji zaczęli określać ich mianem „zombie”.

#4. Mafia nigdy nie używała „cementowych butów”

To jeden z tych mitów, do którego ręce przyłożyli hollywoodzcy filmowcy. To oni bardzo często przedstawiali mafijne egzekucje polegające na zatopieniu nóg ofiary w misce wypełnionej świeżym cementem, a następnie – po stwardnieniu masy – wrzuceniu nieszczęśnika do wody. Każdy kto kiedykolwiek miał do czynienia z cementem wie, że o ile nie mówimy tu o jakimś szybkowiążącym wynalazku, to substancja ta twardnieje dość długo. W tym przypadku – mogłoby to trwać nawet i kilka dni!


W historii amerykańskich zabójstw pojawiło się kilka przypadków ukrycia ludzkich zwłok na dnie jakiegoś akwenu po przywiązaniu do nich betonowego obciążenia. Taki los spotkał chociażby Ernesta Rupolo – nowojorskiego gangstera pracującego dla rodziny Genovese, jednej z bardziej znanych włoskich familii związanych ze światem przestępczym. W dalszym jednak ciągu nie było tu mowy o zatapianiu nóg żywego człowieka w cementowej zaprawie. Jedyny przypadek, kiedy to faktycznie ktoś został w ten sposób potraktowany, pochodzi z 2016 roku. Wówczas to na manhattańską plażę morze wyrzuciło zwłoki Petera Martineza – bandyty związanego z pewnym gangiem z Brooklynu. Głowa mężczyzny została owinięta taśmą klejącą, co prawdopodobnie doprowadziło do uduszenia się ofiary, zanim jeszcze trafiła ona do wody.


Stopy Martineza umieszczono w 18-litrowym wiadrze i zalano je cementem. Ten jednak nie zdążył się do końca związać, a powietrze obecne w nadal dość świeżej masie sprawiło, że ofiara mafijnych porachunków wypłynęła na powierzchnię. Jak widzicie – istnieją setki bardziej efektywnych metod na pozbycie się zwłok…

#5. Nie było żadnej klątwy Tutanchamona

Pewnie wiele już razy słyszeliście o angielskich archeologach, którzy to w 1922 roku wdarli się do grobowca egipskiego władcy i nie zważając na tabliczkę informującą o straszliwym losie czekającym każdego, kto zakłóci monarszy sen, splądrowali miejsce pochówku, za co później spotkała ich straszliwa kara? Zgodnie z tą opowieścią inskrypcja z ostrzeżeniem miała znajdować się na drzwiach krypty, a krótko po przeprowadzonych pracach archeologicznych większość z badaczy wyzionęła ducha. Mimo że historia ta pobudza wyobraźnię i sprawia, że chciałoby się uwierzyć w nadprzyrodzone byty, to cała ta sprawa jest dość mocno przesadzona. Przede wszystkim nigdy nie było żadnego napisu na drzwiach grobowca. Takie ostrzeżenia zdarzały się bardzo rzadko, a na wejściu do pomieszczeń, w której spoczywał zabalsamowany władca, umieszczano zazwyczaj informację z kwiecistymi życzeniami udanego życia pozagrobowego dla nieboszczyka.


Kiedy gazety na całym świecie zaczęły rozpisywać się na temat rzekomej klątwy, sam Howard Carter – jeden z kierowników ekspedycji – te plotki wyśmiał, porównując je do dziecięcych bajeczek o duchach. Pismaki nakręciły się jeszcze bardziej, gdy żywota swego dokonał lord George Herbert, główny organizator tego przedsięwzięcia. Zmarł on jeszcze przed zakończeniem prac wykopaliskowych – co miało być jasnym dowodem na istnienie klątwy.


Nikt niestety nie wspomniał, że mężczyzna ten był już bardzo schorowany jeszcze zanim wyjechał do Egiptu, a jego śmierć wywołało zakażenie krwi po rozdrapaniu przez niego niewielkiej ranki. Zgonowi podobno towarzyszyła nagła awaria elektryczna, która pogrążyła Kair w ciemnościach. W rzeczywistości przerwy w dostawie prądu zdarzały się tam wówczas regularnie, a ta miała miejsce jakiś czas po śmierci Herberta i objęła tylko jedną z dzielnic miasta. Redaktorzy szukających sensacji gazet rozpisywali się o kolejnych ofiarach klątwy – np. o śmierci lorda Westbury'ego i jego syna, którzy nawet nie byli członkami ekspedycji z 1922 roku. Żywota dokonał też kustosz pewnego muzeum, w którym to nie było ani jednego artefaktu wydobytego z grobowca Tutenchamona.


Oprócz dziennikarzy, sporo „roboty” w popularyzowaniu plotek o klątwie odwalili też brytyjscy spirytualiści, na czele z pisarzem Arthurem Conan Doyle'em. Autor książek o przygodach Sherlocka Holmesa twierdził, że za śmierć lorda odpowiadały żywiołaki stworzone przez egipskich kapłanów, aby chronić grobu faraona.
W rzeczywistości klątwa Tutenchamona aż tak straszliwa, jak chcieliby tego żądni sensacji miłośnicy fantastycznych ploteczek, nie była. Z 58 członków tamtej ekspedycji jedynie ośmiu zmarło w ciągu dwunastu lat od odkrycia grobowca. Reszta z członków tej ekipy miała się dobrze jeszcze przez wiele lat. Ot, chociażby córka George’a Herberta, która towarzyszyła swojemu ojcu w tej wyprawie i zmarła dopiero w 1980 roku.

Źródła: 1, 2, 3, 4, 5
11

Oglądany: 64663x | Komentarzy: 64 | Okejek: 290 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało