< > wszystkie blogi

Studia?

5 kwietnia 2009

Zasadniczo nie wierzę w przeznaczenie. Choć czasami miewam momenty, gdy wydaje mi się, że w idei przeznaczenia jest coś głębszego. Tak właśnie się dzisiaj zastanawiałem, czy na pewno nasz los nie jest nam pisany, czy są to po prostu zbiegi okoliczności?. Jak do tego doszło? Już wyjaśniam.



Zawsze prze okresem maturalnym różne czasopisma rozpisują się na temat szkolnictwa wyższego. Corocznym hasłem jest, dość już wyświechtane hasło: "Co studiować?". Dywagacja na temat rzetelności tych artykułów odłóżmy na razie na bok. Wcale nie tak dawno, w "Polityce" znów pisano o wyborze studiów. Jakie studia powinno się wybrać, jakie kierunki są oblegane, jakie nie, co można po nich robić, na co jest zapotrzebowanie a na co nie. Konkluzja, która mi się nasunęła po przeczytaniu tego artykułu, to fakt, że w sumie dobrze, że jednak nie udało mi się nawet pierwszego semestru zaliczyć. Dlaczego?

Otóż, gdy jeszcze byłem w liceum, miałem taki niejasny pomysł żeby zostać dziennikarzem. Troszkę mnie to pociągało, pisałem nawet trochę do szuflady, porównywałem moje "artykuły" do tych z gazet czy czasopism i wydawało mi się, że całkiem nieźle mi idzie. Zawsze byłem niezły z historii, polskiego, WOS-u, ogólnie z przedmiotów humanistycznych szło mi całkiem nieźle. Oceny nie były może cudowne, co było w głównej mierze skutkiem mojego porażającego lenistwa. Zawsze nauczyciele czy nauczycielki powiadały, że "jakby się przyłożył, to oceny miałby znakomite, bo naprawdę jest zdolny". Szczególnie naciskała na to polonistka z gimnazjum, która miała nieprzyjemność obcowania z moją gimnazjalną klasą (spuśćmy zasłonę milczenia na to, co się działo w gimnazjum). Z ortografią nigdy problemów nie miałem, gramatyka także mi dobrze szła, czytałem sobie te - jakiekolwiek by nie były - lektury. Nigdy mi się nie chciało odrabiać zadań domowych, w przeciwieństwie do mojego brata. Pod tym względem jesteśmy jak Ying i Yang. Mnie się nie chciało odrabiać zadań domowych, za to mój brat z całą chęcią ślęczał nad zeszytem i starannym pismem (naprawdę, śliczny ma charakter pisma, ja znów bazgrzę jak kura pazurem) odrabiał lekcje. On brnął przez lektury jak przez bagna, ja mknąłem poprzez nie jak Kubica przez tory F1. Przed sprawdzianem on tkwił nad książkami godzinami, ja uczyłem się na 30 minut przed sprawdzianem. Oceny zawsze miałem gorsze niż brat, bo on przeważnie miał zadanie domowe zrobione.

 

Ale streszczajmy się. Więc podczas nauki w liceum, miałem chęć być dziennikarzem, wydawało mi się to atrakcyjne. Zachciało mi się więc studiować na Uniwersytecie Śląskim, na Wydziale Nauk Społecznych, kierunek dziennikarstwo. Popatrzałem w internecie, czego sobie życzą. Wybrałem więc Historię i WOS. Jakoś mi się udało tą maturę zdać, papiery zaniosłem na uniwerek i czekałem na decyzję. Nadmieniam, że chciałem studiować zaocznie, bo jak 19-letni koń ma być na garnuszku rodziców? No to więc złożyłem papiery na studia "niestacjonarne", jak to ciekawie nazwali. Poczekałem trochę i przyszła decyzja: przyjęli!. Radości nie było końca, udało się, praca była i fajnie. Pracowałem na stacji benzynowej, czyli fizycznie nie byłem przeciążony. Na początku na zajęcia czy wykłady chodziłem z ochotą. Ale już podczas pierwszego semestru coś zaczęło się psuć. Nie chciało mi się, leń z liceum mi wrócił. Owszem, na wykłady, (choć nie wszystkie) chodziłem, na zajęcia też, ale głównie to siedziałem i rozmyślałem o niebieskich migdałach. Zadanych fragmentów czytać mi się nie chciało, choć wiele tego nie było, uczyć na kolokwia też nie, więc co było oczywiste, wywalili mnie w końcu z tego uniwerku. Nawet pierwszej sesji nie zaliczyłem, a nauki naprawdę nie było dużo, ale wciąż sobie powtarzałem, że "jakoś to będzie". Na początku próbowałem nawet nadrobić zaległości, miałem kilka sukcesów, ale w końcu szlag to wszystko trafił, definitywnie mnie wywalili ze studiów.

 

Jak to powiadał towarzysz Lenin: "Co robić?". No więc naiwnie stwierdziłem, że raz mi się nie udało, to może spróbuję drugi raz. Wojska się raczej nie bałem, wszędzie trąbili, że pobór się kończy, więc zbagatelizowałem to zagrożenie. Rozglądałem się za lepiej płatną pracą niż kasowanie piwa na stacji benzynowej. Pochodzę z rodziny kolejowej, więc spróbowałem w "rodzinnej firmie. Rodzice pogadali w kadrach, dowiedziałem się gdzie uderzyć i też uderzyłem. Pewnym problemem okazał się fakt, że nie mam wykształcenia technicznego. Gdy kończyłem gimnazjum, to miałem plany iść do Technikum Kolejowego w Gliwicach, ale się okazało, że oni to technikum zamykają, więc się na kolejarza nie wykształcę. Dlatego więc musiałem iść na dwumiesięczny kurs na nastawniczego do Katowic. Kurs był dosyć fajny, dowiedziałem się paru okólników, ale prawdziwą wiedzę zdobyłem dopiero, gdy szkoliłem się już na swojej nastawni. To trochę tak, jak z prawem jazdy - jeździć się człowiek zaczyna uczyć, jak już zrobi prawko. Wtedy naprawdę dużo się uczyłem, bo czekały mnie egzaminy państwowe, a to już przelewki nie były. Trzeba było "przysiąść fałdów", jak to powiada mój ojciec. Odkryłem, że o większy mam zapał do nauki, gdy mam w niedalekiej perspektywie mieć z tego wymierne korzyści. Nauczyłem się, zdałem dwa egzaminy w Kędzierzynie-Koźlu, potem zdałem autoryzację u siebie na nastawni i zacząłem pracować.

 

Pracowało się bardzo fajnie. Wciąż myślałem o studiach, które może zacznę. Wszystko przekreślił jednak pewien szkopuł. Zbagatelizowanie Wojska Polskiego nie wyszło na dobre. Pewnego pięknego kwietniowego popołudnia (brzmi głupio, ale naprawdę ładna pogoda była) do drzwi zapukał listonosz. Jakiś taki chytry uśmiech miał. Powiedział, że bardzo się cieszy, że mnie widzi, bo ma dla mnie polecony. Wtedy już wiedziałem, co mi przyniósł. Powołanie do wojska. Podszedłem do tego z rezerwą (przecież nie napiszę prawdy, że byłem śmiertelnie przerażony i się popłakałem, fason trzeba trzymać), sądziłem, że uda mi się od tego wykręcić. Jakże naiwny byłem. Wizyta na ul. Zawiszy Czarnego (gdzie mieści się Gliwickie WKU), zaowocowała tym, że wszedłem tam z nadzieją i kartką wzywającą do stawienia się w w/w WKU, a wyszedłem bez nadziei i z kartą powołania i przydziałem do Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie. Gdy pogodziłem się już z losem, to żartowałem nawet, że jednak pójdę na studia.

 

W zakładzie pracy wszem i wobec musiałem oznajmić, że na dziewięć miesięcy muszę zniknąć, bo ojczyzna wzywa. Wszystko musiałem uregulować, szczęście w nieszczęściu miałem, że nie narobiłem sobie żadnych zobowiązań, czyli kredytów czy sprzętu na raty. 7 Maja pojechałem do Dęblina, 6 czerwca przysięgałem, że będę "służył wiernie Rzeczypospolitej Polskiej, bronił jej niepodległości i granic", na przełomie lipca i sierpnia skończył się Dęblin, zaczął Mińsk Mazowiecki...fala...nuda...kopanie "pepożki" dookoła ogrodzenia...srutututu...pomywanie garów, znowu nuda...znowu fala...odejście dziadków, zostanie dziadkiem, przyjście młodych na kompanię...Lenistwo...spirytus techniczny...nuda...fala...nuda. Jak pies suki oczekiwałem na datę 28 stycznia, czyli wyjście mojego poboru do cywila. Magiczna data w końcu nadeszła, 28 stycznia, we środę, wyszedłem z wojska, natomiast 29 stycznia, w czwartek, zameldowałem się ISE Gliwice, aby porozmawiać z naczelnikiem tej sekcji na temat powrotu "na kolej". Przed wojskiem rozmawialiśmy na ten temat, powiedział, że bez problemu mogę wrócić. Okazało się, że nie do końca bez problemu, trochę tańców wokół tego było, pieniądze z odprawki z wojska się kończyły, a ja wciąż byłem bez pracy. Trochę zacząłem się martwić, nawet już byłem u prywatnych przewoźników, czy by nie przyjęli nastawniczego po wojsku. Oni odpowiedzieli, że bez problemu, pogadałem z nimi, oferowali nawet niezłe warunki. Jednak wciąż czekałem na telefon od PKP PLK. Na szczęście telefon z PKP zadzwonił pierwszy, wróciłem na kolej. I dziś właśnie siedzę sobie na nastawni i czytam, że dzisiejszy rynek jest nasycony politologami, socjologami, którzy nie umieją sobie znaleźć zatrudnienia związanego z ich kierunkiem studiów. Jeśli już pracują, to niekoniecznie tam gdzie by chcieli, albo, (co się zdarza częściej) wogóle nie pracują.

 

Mając teraz spokojną "szychtę" (zmianę), mając dużo czasu na rozmyślania, podsumowałem sobie wszystko. Przyznałem sobie uczciwie, że naiwnym jest myślenie, że uda mi się zdobyć wyższe wykształcenie. Owszem, to fajna sprawa, ale raczej nie mam tyle samodyscypliny żeby się to udało. Owszem, mógłbym pracować i studiować zaocznie, ale jeśli to miałoby mieć jakiś sens, musiałbym wtedy zrezygnować z gier komputerowych, spotkań z kolegami, spania do pierwszej po południu i innych rzeczy, które lubię, a jakoś nie mam ochoty. Mam stałą pracę, 99% zniżki na bilety kolejowe (za bilet miesięczny z Gliwic-Łabęd do Katowic płacę 1,69 PLN), prawie połowę miesiąca mam wolną, w pracy chodzę sobie ubrany jak mi się podoba, chce sobie zapalić, to mogę palić na swojej nastawni ile dusza zapragnie, mogę wypić kawę, kiedy mi się podoba, słuchać radia, jakie mi się podoba, oglądać filmy na laptopie, czy też grać sobie w jakieś gry, czytać książki, czasem też udaje się trochę pospać. Pensja może nie poraża swoją wysokością, ale daje się związać koniec z końcem, a nawet trochę zostaje. Z jednej strony nastawni mam las, z drugiej strony Kanał Gliwicki, cisza, spokój, przyroda.... No i w perspektywie mam jeszcze mieszkanie kolejowe, o które mogę się ubiegać po przepracowanym roku, a dostać je można po trzech, czterech latach. Teraz już mam uregulowany stosunek do służby wojskowej, tak, że mogę już sobie pracować bez większych stresów.

Ech, patrząc z perspektywy czasu, to wywalenie z uniwerku wyszło mi całkiem na dobre:)

 

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
  • Bojownik - komsomolec - dzielnie dowodzi pociągami na pewnej nastawni wykonawczej:) Tematy ogólnokolejowe, okołokolejowe, czy wogóle nie kolejowe. Może parę zdjęć:)
  • Informuj mnie o nowościach na blogu
  • RSS blogu komsomolec
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi