Zauważyliście, że mam upodobanie do długich tytułów.
Dopiero teraz zajarzyłem to.
Znowu oczywiście otrzemy się o alkohol.
Najfajniejsze opowieści zawsze wiążą się z tym (może nie powinny, ale prawda historyczna ponad wszystko).
Był taki czas w Armii, kiedy postawiono na świadomość żołnierzy.
W końcu dorośli ludzie mogą spożywać alkohol.
Nic dziwnego. Trochę świata zjeździłem i nie jest to jakimś ewenementem. Oprócz stacjonowania w krajach arabskich, gdzie jest ścisła prohibicja w całej reszcie świata jest pełny luz. To ty decydujesz, czy możesz wypić piwo czy nie. Wolność.
No u nas ta wolność nie sprawdziła się.
Kilka dni po wypłacie żołdu mieliśmy problemy ze skompletowaniem składu warty, bo większość kompanii była zagazowana.
Miałem o tyle dobrze, że część żołnierzy miałem w służbie nadterminowej, a poza tym bali się mnie moi żołnierze.
Kiedy było wolno, to wolno (po ważnym ćwiczeniu), wtedy było zero sprawdzania pełna wolność.
No właśnie opowieść pogania opowieść. Dygresja goni dygresję. Ta wolność kiedyś się zemściła na mnie.
Opowieść brzmi: "gdzie jest karabin?"
Kiedyś, po odbyciu szkolenia na poligonie zmienialiśmy się kompaniami.
Żeby ograniczyć koszty przegrupowania (transporty bardzo dużo kosztują) kompanie jechały na poligon i z poligonu normalnie kupując bilety w pociągach osobowych.
Moja kompania wracała do garnizonu. Ponieważ ćwiczenie kompanijne wypadło na 5, mało tego - wypożyczałem moich strzelców innym jednostkom tacy byli dobrzy, ogłosiłem amnestię całkowitą - wszystkie kary anulowane, luzik.
No, a te moje zające odczytały to jako zachętę do zabawy. Napiło mi się towarzystwo na całego. I zapanuj tu nad 120 pijanymi chłopami, gdy 3 przesiadki Cię czekają.
A wszyscy z bronią.
Gwoździem programu wycieczki było, gdy pociąg ruszał już z ostatniej stacji przesiadkowej (Goleniów), gdy podbiegła staruszka i wręczyła mi kałasznikowa mówiąc: "bo ten zmęczony żołnierz zapomniał - powinien Pan być trochę łagodniejszy dla tych nieboraków...".
Wszystkie siwe i te nieliczne inne włosy stanęły mi dęba.
No przecież to byłby prokurator dla mnie.
Do dziś dziękuję babci za obywatelską postawę.
Ale nic nie obywa się bez konsekwencji.
Następnego dnia, gdy pozwoliłem się wyspać moim Tygrysom, zrobiłem im powtórkę tego ćwiczenia z poligonu.
Mój kancelista spytał: "Ale za co panie kapitanie?".
"Za to, że jesteście jedną kompanią. To, że jeden pacan mógł zasnąć i zapomnieć broni to się może zdarzyć, ale że reszta drużyny czy plutonu nie zareagowała, to błąd, który musi boleć długi czas.
Trzymałem ich trzy dni w polu. Kawał h..... byłem.
To wcielenie na moją cześć skandowało z pociągu kończąc służbę: "Roman - ty hu..u".
Po tym, że robili to w sposób zgrany i przemyślany - wiedziałem, że wyszkoliłem ich dobrze. Z takimi zakapiorami mógłbym iść na każdą wojnę.
Czasami, gdzieś w Polsce, spotykam ludzi, którzy służyli "pode mną".
Nie słyszałem obelg. Wręcz przeciwnie.
"To był dobry czas Wodzu! - do dzisiaj to wspominam".
Wyobraźcie sobie teraz tę Babcię z kałachem -kto ma jeszcze włosy -niech "stają dęba"!!!!
Kilka słów wyjaśnienia: "Perły żołnierskiego humoru" - to cytat z książki "Znaczy Kapitan" (polecam) Olgierda Borhadta.
Poniżej: perły żołnierskiego humoru (jakże specyficznego) z plecaka Siwego Zmechola.
Było to dwa dni po naszym przyjściu do jednostki.
Wybraliśmy się z kumplem, z którym zostałem przydzielony na jedną kompanię, na zwiedzanie Trzebiatowa.
Dziwne wieści krążyły o tym garnizonie.
Pamiętam jak po podziale prac powiedziałem kumplowi, który miał ojca pułkownika, że jadę pracować do Trzebiatowa - ten tylko skwitował to "Kur..., Siwy komu podpadłeś?"
Ale spoko. Idziemy z koleżką na zwiady.
A w tamtych czasach o piwo było trudno.
To jeszcze był PRL.
Ale lekko pokierowani przez starszych kolegów znaleźliśmy wodopój i walka zaczęła się na całego.
Po kilku godzinach wracając (albo raczej mając nadzieję, że wracamy) do internatu zahaczyliśmy o szpital, to znaczy przechodziliśmy tylko obok.
Kumpel rzucił temat: "Kurde, zawsze marzyłem o tym, żeby przejechać się karetką na sygnale" - to wystarczyło.
"Bierzemy ją, ale tak, jak cichociemni!"
Sforsowaliśmy płot na przewrotkę - zaostrzone miał pręty (o tym potem). Wpadamy na podjazd.
"George ładuj się na nosze, czuj się jak u siebie" i pakuję się za kierownicę.
I naprzód ruszamy.
Śmiało prowadzę ambulans na sygnale, gdy w pewnym momencie otwierają się drzwi i blisko dwumetrowy sanitariusz wyciąga mnie za kołnierz z pojazdu i rzecze: "Bawimy się? tak? pojazdem państwowym?"
Oczywiście nigdzie nie jechaliśmy, a tylko w pijanym łbie ta jazda się odbywała.
Oczywiście Policja sorry Milicja.
Oczywiście WSW.
Jasne, że o wszystkim Stary dowiedział się.
Działka czyli kara za to była, ale najfajniejsza była reakcja dowódcy kompanii "No, nareszcie trafił nam się godny następca, co Janek? - tego numeru z karetką, to nie wymyśliliśmy."
Jak dowiedziałem się z szemranych opowieści klient był z niego niezły.
Swego czasu w całym wojsku krążyły opowieści o oficerze, który konia do internatu wprowadził (na drugie piętro), a światło na korytarzu gasił strzelając z pistoletu w żarówkę.
Pytałem go, o te przypadki po paru latach, gdy przyjmowałem od niego kompanię i byliśmy już na Ty.
Bzdury, okazało się i plotki zwykłe. To nie był prawdziwy koń, a tylko źrebaczek, a pistolet też nie był prawdziwy, tylko zwykła wiatrówka.
Czego to ludzie nie wymyślą!
A propos jeszcze ogrodzenia szpitala. Jak wspomniałem pręty były ostre. Forsowanie ich na przewrotkę było prawie samobójstwem, ale jakoś nam poszło, ale gdy po latach przyszło mi się pokazać w całej okazałości żonie, musiałem powiedzieć, że to ślady po pazurach tygrysa bengalskiego na moim boku (to tak jak z tym bieganiem inną trasą - nigdy całej prawdy nie powiem).
Podobnie jest z blizną na oku - oficjalnie, jest to rana z pojedynku. I to jest wersja oficjalna. Reszta jest milczeniem.
Samochód pędzi, radio ryczy na cały głos - Bad Religion -- fajnie jest trochę przydusić gazu. Na szczęście lody na drogach już puściły - można poszaleć.
Wyprzedzam zielonego poloneza, 500m dalej rowerzystę, na przystanku dwoje dzieciaków z tornistrami. Długa prosta, jeszcze trochę gazu -wyskakuję zza zakrętu...
O kurczę - na wysokości lasku karambol - co najmniej pięć pojazdów -droga tutaj jeszcze biała. Wciskając hamulec do oporu już wiem, że to był błąd. Nie hamulec, nie na lodzie.
Samochód w długim poślizgu nieubłaganie sunie prawym bokiem w stronę tyłu krzywo stojącej przyczepy ciężarowego Jelcza. Sterczące stalowe szyny nie wróżą dobrze. Powoli ślizg jednak wyhamowuje. Jednak i tak jest za szybko. Pęka szyba od strony pasażera i szyny wdzierają się do środka. Bok jednak już jest zgniatany przez zderzak przyczepy i zatrzymuje to samochód. Szyny (w zasadzie kątowniki) zatrzymują się dobre 20 cm ode mnie.
Uf, było blisko. Teraz tylko wydostać się stąd.
Niestety kątem oka widzę zielonego poloneza 50 m od lewego boku samochodu. Uderzenia nie widzę, ale czuję doskonale kątowniki wbijające się w mój bok, szyję...
Ale trwa to tylko chwilę... ciemność...
Przecieram oczy!
Co to było?
Pędzę dalej, Bad Religion w radio, wyprzedzam zielonego poloneza, rowerzystę, na przystanku dwoje...
Nie, to niemożliwe!
Noga z gazu, zwalniam, gorąco mi ... Zatrzymuję się na poboczu, wychodzę z samochodu, papieros.
Po kilkunastu minutach ruszam dalej.
Wyłaniając się zza zakrętu nie dziwi mnie widok karambolu. Co najmniej sześć pojazdów. Karetka, straż ale nikomu się nic poważnego nie stało. Po pół godziny można jechać dalej.
Na parkingu - wychodząc z samochodu zauważam coś błyszczącego na siedzeniu pasażera.
Szkło, kilka niewielkich okruchów szkła...
......................................................
Wracamy z nocnego patrolu ulicami Karbali.
Sześciu Marines, ja i kapral. Poznajemy miasto. Zadyma była przy Ratuszu. Trwało to do trzeciej w nocy, było gorąco, ale rozeszło się po kościach. Zmęczeni jednak jesteśmy potwornie. Wysiadamy, a w zasadzie gramolimy się z Hummera.
Okrążam wóz - trzeba się pożegnać z dowódcą patrolu.
"Nie zapomnij rozładować broni" - rzucam kapralowi przez ramię.
Jestem odwrócony tyłem do budynku, gdy rozlega się seria zwielokrotniona echem dziedzińca.
Rany! - przy drzwiach leży co najmniej dwóch naszych. Krew błyszczy czarno. Syrena alarmu odzywa się natychmiast.
Kapral stoi jak sparaliżowany, strużka dymu unosi się z lufy...
"Ja nie chciałem...."
Podnoszę jeszcze ciepłą łuskę czując cały ciężar jego winy...
Przecieram oczy. Humer właśnie hamuje. To była ciężka noc - ta rozróba przy ratuszu. Gramolimy się z wozu. Ruszam pożegnać się z dowódcą patrolu, kapral idzie powoli w stronę budynku.
"Nie zapomnij rozładować broni"- "Nie!!!! Stój!!!" - drę się jak oszalały. Podbiegam do niego, wyrywam mu Beryla. Idę w stronę beczek z piaskiem. Magazynek, bezpiecznik, suwadło, nabój do magazynka, puścić, strzał kontrolny, bezpiecznik. Potem rozładowuję moją giwerę. Oddaję broń i magazynek kapralowi.
Czuję dziwne spojrzenia na moich plecach, gdy idę w stronę kwatery z rękami w kieszeniach.
W prawej kieszeni dłoń bezwiednie obraca łuskę, jeszcze ciepłą...
.................................................
Zajęcia na uczelni trwały dziś dość długo. Trzeba się spieszyć.
Do przejścia przy rondzie jakieś 200 metrów.
Dobra - walę na skróty.
Przepuszczam zielonego Opla, w kieszeni odzywa się komórka sygnałem sms-a, później...
Przebiegam pierwszy pas, drugi i ląduję na pasku zieleni. Krok dalej i.... pisk hamulców nie daje mi żadnych złudzeń, że to był błąd. Prawie by się udało, ale jednak nie. Uderzenie prawym reflektorem Jeepa Cherokee rzuca mnie prawie na skraj jezdni. Uderzając plecami o krawężnik przestaję czuć ból, który ułamek sekundy wcześniej eksplodował w prawym boku.
Leżąc na wznak widzę swoje nogi spoczywające jeszcze na jezdni i wielkiego Macka sunącego w ich stronę.
Zdołał zahamować. Kierowca, wielki chłop wyskakuje z szoferki.
"Trzymaj się, trochę krwawisz, ale szpital jest niedaleko - karetka zaraz tu będzie". Zdejmuje czarną chustkę z szyi i obwiązuje mi prawe udo, gdzie dżinsy zdążyły zrobić się już ciemnoczerwone.
Przecieram oczy...
Ciężki dzień i długi. Trzeba się spieszyć. Do przejścia przy rondzie jakieś dwieście metrów.
Dobra walę na skróty.
Przepuszczam zielonego Opla, w kieszeni odzywa się komórka sygnałem sms-a...
Stopa zawisa nie dotykając asfaltu. Robię krok w tył. Ruszam powoli w stronę przejścia. Nie ma pośpiechu.
Na przeciwnych pasach widzę Jeepa, a chwilę po nim Macka. Nie dziwi mnie wcale, że kierowca w koszulce Harleya Davidsona to wielkie chłopisko.
Po dojściu na przystanek szukając biletu wyciągam z tylnej kieszeni wetkniętą tam niedbale chustkę
............................................
O rany.....
Co to było?
Budzę się zlany potem...
Za oknem burza. Blisko. Błyskawice zlewają się w jedno z grzmotami.
Godzina? 03.30. Prawie świt....
Niepokój, który mnie obudził nie daje się zdefiniować.
Strach przed nieznanym? Niewiadoma?
Ale... co będzie to będzie...
Niewielki błysk i lekki trzask towarzyszył, jak zwykle teleportacji. Pojawiając się na środku salonu, Adam zachwiał się lekko. Niewielkie nudności napełniły usta goryczą.
Nigdy się do końca nie przyzwyczaję, pomyślał.
Westchnął ciężko i spojrzał na zegar: trzecia. Do świtu jeszcze trochę zostało, może nawet zdąży się trochę zdrzemnąć. Wiedział, że jeden z Drużyny będzie czuwał przez resztę nocy.
Pies a właściwie córka psa, stara jamniczka śpiąca w koszu, cicho zaskomlała przez sen goniąc widocznie kota. Cicho, już dobrze, pogładził ją po siwej sierści. Dobrze, że zwierzęce sny nie są tak pełne niebezpieczeństw, jak ludzkie.
Schylając się poczuł wyraźniej promieniejący od lewego boku ból. Trzeba zrobić z tym porządek.
Z pochwy na plecach wyciągnął miecz, wytarł ostatnie plamki krwi na klindze i powiesił na ścianie. To samo zrobił ze sztyletem oraz, powyciąganymi z różnych zakamarków odzieży, nożami. Jeden ruch ręki zmienił ich wygląd na ozdobne repliki broni białej, na oko pozbawione w ogóle walorów użytkowych.
Skierował się do łazienki.
Zapalił światło, spojrzał w lustro.
Lekka szczecina, krew na twarzy i zaczerwienione, podkrążone oczy nie wyglądały jak twarz zwykłego nauczyciela wf-u, którym był na co dzień. Zaufania uczniów na pewno nie wzbudziłaby również świeża, lekko jeszcze krwawiąca rana na policzku.
To szczegół z tym sobie poradzę, gorzej z tymi worami pod oczami, znowu trzeba będzie to wytłumaczyć dyrektorowi tym, że zasiedziałem się przed komputerem.
Zdejmując kaftan i znajdującą się pod nim, lekką, wykonaną z mithrilowej siatki kolczugę zasyczał przez zęby czując znowu ten pulsujący ból w lewym boku.
Cios kolczastą maczugą, jaki otrzymał od tego orka, zanim nie pozbawił go głowy, nie spowodował wprawdzie zewnętrznej rany, ale organy wewnętrzne bólem mówiły, że odczuły to dotkliwie.
Wziął prysznic brodzik spłynął krwią. W większości była to jednak nie jego krew.
Lewy bok kolorem przypominał śliwkę.
Sięgnął do sakiewki przypiętej do leżącego na podłodze, szerokiego pasa. Wyciągnął zielonkawy, lekko połyskujący kamień i zbliżył go najpierw do rany na twarzy, a następnie do boku.
Po chwili policzek wyglądał normalnie natomiast przy boku, hematyt musiał trzymać dłużej, uszkodzenia musiały być naprawdę ogromne. Prawdopodobnie zabiłyby już dawno zwykłego człowieka.
Ale nie jego, nie jednego z Trzynastu.
Rycerze Światła dysponowali całkiem odmiennymi od ludzkich umiejętnościami i właściwościami. Wszystkie jego obrażenia zregenerowałyby się w ciągu jednej doby, musiał być jednak gotowy do bycia Panem Maksymilianem, nauczycielem, już za parę godzin.
Ten sam, dziwny ruch ręki zmienił pozostały, porozrzucany po podłodze ekwipunek w zwykłą, nie rzucającą się w oczy odzież.
Goląc się przypominał sobie szczegóły bitwy ostatniej nocy.
Obudził się nagle o północy.
Po sekundzie nawiązał kontakt telepatyczny z resztą Drużyny i już znał zagrożenie.
Około dwie sekundy zajęło mu uzbrojenie się i teleportowanie do Szarości tego miejsca, gdzie nie ma ani Światła, ani Mroku.
Po następnych trzech sekundach byli już w komplecie.
Starli się z siłami orków przybyłymi ze snu pewnej ciężko chorej kobiety. Wypełzająca z tego snu horda bez wątpienia zaatakowałby inne sny, niczego nie spodziewających się ludzi i zmieniając ich senne marzenia w koszmary.
Na samym skraju jawy i snu stanęli oni jak zwykle TUZIN i JEDEN (zgodnie z Przepowiednią) - naprzeciw hordy około setki wrzeszczących, śliniących się i szczerzących żółte kły stworów.
Po chwili rozpoczęła się walka, którą z pewnym trudem, ale jednak udało się wygrać.
Niemal żaden z Trzynastu nie pozostał bez obrażeń, ale w momencie, gdy ostatni z orków odchodził w niebyt wyraźnie wszyscy wyczuli ulgę chorej kobiety. Koszmary jej snów odeszły. I już nie wrócą.
I dlatego właśnie warto - pomyślał.
Tak, dzisiaj było ciężko. Nikt z naszych jednak nie zginął. Chociaż momentami było tego blisko.
Pewnego dnia jednak tak się stanie.
Jeden z nich, być może właśnie on, nie powróci znad Krawędzi, odwiecznego pola bitwy Mroku i Światła.
Co się wtedy stanie?
Musiało być trzynastu Wojowników.
To proste.
Powołany zostanie następny, zwykły człowiek, by stać na straży snów Ludzkości.
Tak jak on został powołany.
Dzisiaj.
O północy
Dalibóg czas już zbudzić się Panie Rotmistrzu!
Tak i chyba rację prawisz.
Dawnoć nie było mnie w tem miejscu, czyżem spał albo co ?
Pozwól Panie jakowoż łyknąć pamięci, bom chyba w rzeczy prawdzie spał za długo i nie wiem, jakem się znalazł tu.
Tak to zaczęło się dawno, gdyśmy budowali Państwo.
Jako wojennik do Księcia przynależny, dałem gardła pod Cedynią.
Aleć, gdy synowi jego trza było pomóc, jam też wyszczerbił miecz w bramie.
Takoż, służył żem mieczem swym i Śmiałemu. Wara wszystkim, którzy słowa złe mają przeciw Królowi, który nie wahał się klechę zgładzić, gdy ten królewskiej władzy urągał. Takiż świata porządek, że teraz nikt nie wspomni króla prawego, a każden jeden wzywa świętego warchoła.
Odnowiciel mnie nie wskrzesił, ale już Bolesław III mógł liczyć na mój miecz. Zrobiliśmy z tych krain Królestwo.
Na Władysława za bardzo nie można było liczyć i takoż pod Psim Polem znowuż żem polec musiał.
Wezwał mnie syn jego Kazimierz wielki z niego był polityk. Takim Panom służyć zaszczytem.
Jogajła, któren zajął tron lechicki okazał się godnym tego zaszczytu i pod jego sztandarem honorem mi było rozliczyć się z Żywotem pod Grunwaldem.
Alem wrócił w te regiony, gdy za Jagiellończyka braliśmy Malbork.
Gdyśmy cięci byli pospołu z Warneńczykiem, nie było nam ku chwale ale rycerska to rzecz.
Wojny z Moskwą, Wołoszczyzną, Krymem takoż, żem odprawował
Wojna ze Szwedem budziła mnie ilekroć się stała nieważne, któren Karol zaczynał.
Hetman Czarniecki umiał poprowadzić chorągwie nasze, co by Szweda kąsać dotkliwie i znienacka.
W imię Rzeczypospolitej rezaliśmy czerń pod kniaziem Jaremą - skarz mnie Bóg, a może Boh.
Takoż hetman Sobieski królem wtedy będąwszy wezwał mnie pod Wiedeń, gdziem ducha w szarży wyzionął.
Za pani Barskiej sprzedawczyków wiela żem takoż naciął, a gdy Naczelnik wezwał stawiłem się. W Insurekcji znowuż przyszło życia się zbawić tylko dwa kroki od armat.
Gdy wezwał Dąbrowski, a potem Napoleon znowóm żyw.
Braliśmy dla cesarza Somosierrę, marliśmy na Santo Domingo, marzliśmy pod Moskwą czasy takie, a żywot rycerski ten sam dawać gardła.
W powstaniach znowuż odrodzić się żem musiał czy to pod Stoczkiem, czy na barykadach Woli, wiele razy żem życie stracił, ale to nie koniec tej wędrówki.
Gdy Polska budziła się byłem tam stawać, kto Polak nieważne - Legiony, Polnische Wermacht, POW Polska JEST brońmy jej.
Starliśmy Armię Czerwoną na przedpolach Warszawy, ale za wielką cenę młodego pokolenia Polaków (moja głowa nic w tym nie znaczy).
Dalej odrodzić się przyszło w potrzebie Września.
Razem z 36 pp cofaliśmy się warcząc i kąsając poprzez Ostrów, Łask, Pabianice dalej na Warszawę.
Tym razem nie w smak było mi ginąć o nie! Walka!
Byłem we Francji, gdy nasi żołnierze ginęli osłaniając odwrót francuskich pododdziałów.
Byłem w Tobruku, gdy naszych kosili kaemami.
Byłem na wzgórzach Monte Cassino, gdy ciałami żołnierzy były barykady.
Byłem i pod Lenino gdy żołnierze szli w błocie na rzeź,
Byłem i w Powstaniu Warszawskim całopalnym ołtarzu polskiego poświęcenia.
Byłem w jeszcze wielu, wielu miejscach w każdym byłem nieśmiertelny albo odradzałem się z prochów.
Budziłem się z mroków śmierci i kolejnymi istnieniami żyć będę wiecznie - nieważne, gdzie Ojczyzna wezwać raczy. Mogą to być też piaski Iraku i Afganistanu nie zawiodę Cię Polsko.
Siła, Honor, Lojalność (ponad wszystko, oprócz Honoru) i Ojczyzna.
Ktoś Ty? spyta ktoś.
To proste POLSKI ŻOŁNIERZ !
Długo musiało mnie tu nie być.
Mój dom zmienił się mocno. Ogród, drzewa.
Stoję w parku po drugiej stronie ulicy i nie mogę się nadziwić zmianom.
Musiałem być chyba w śpiączce. Gdy o świcie obudziłem się w szpitalu wydawało mi się, że to wczoraj było.
Wypadek, tak - był wypadek.
Samochód koziołkował.
Tak musiało upłynąć trochę czasu oglądam dłonie, macam twarz żadnych opatrunków, świeżych blizn.
Nie bardzo pamiętam szczegóły.
Pewnie od lekarstw trochę mąci mi się w głowie. Nie pamiętam jak wyszedłem ze szpitala.
Z domu wychodzą obcy ludzie para. Żegnają się i rozjeżdżają w dwie różne strony.
Co robią obcy ludzie w moim domu?
Chcę rzucić się przez jezdnię i zatrzymać ich, zapytać
Stój piskliwy, dziecinny głosik sprawia, że zatrzymuję się.
Na ławce za moimi plecami siedzi mała, może siedmioletnia, piegowata dziewczynka z rudymi kucykami.
Lepiej schowaj się teraz Oni chyba Ciebie szukają jednocześnie spojrzeniem wskazuje czarną terenówkę, która właśnie skręca w naszą ulicę.
Nie wiadomo dlaczego cofam się szybko w rozłożysty krzak bzu i znikam wszystkim z oczu.
Nawet nie mam czasu zastanowić się dlaczego taki bąbel zwraca się na ty do czterdziestoletniego, obcego faceta.
A może tak ich teraz w szkołach uczą?
Zaraz dlaczego? dlaczego się chowam? przecież ja nic nie zrobiłem. Jednak mimo to nie zmieniam pozycji.
W mijającej Toyocie widzę czterech osiłków w czarnych garniturach i ciemnych okularach.
Faceci w czerni? usiłuję na siłę odprężyć, się ale odczuwam coraz większy niepokój jakby biła od nich jakaś zimna siła. Zapewne Policja. Ale czemu aż czterech?
Już możesz wyjść oznajmia piskliwy głosik.
Dziękuję za ostrzeżenie słyszę w swoim głosie nutkę strachu.
Drobiazg nie lubię ich, są niemili.
Kim jesteś? - pytam rezolutną młodą damę.
Na imię mam Dorotka. Mieszkam tutaj z mamusią, tatusiem i babcią wskazuje ręką mały domek obok parku, prawie naprzeciwko mojego.
Nie pamiętam jej, chociaż pewnie spotykałem ją byliśmy prawie sąsiadami.
Ale może żyłem przedtem zbyt szybko? Chyba tak. Nie pamiętam.
Skąd wiedziałaś, że to właśnie mnie szukają?
Ja takie rzeczy po prostu wiem.
No tak to jest odpowiedź godna siedmiolatki.
A skąd wiesz, że są niemili?
Oni - głosik trochę drży Oni szukają i i moi rodzice
O rany zaraz się rozpłacze.
Dobrze już, OK. nie mów jak nie chcesz szybko staram się wybrnąć z sytuacji.
Na koniec powiedz mi tylko Dorotko, co to za ludzie mieszkają w moim domu?
Tym razem jej piskliwy głosik brzmi bardziej stanowczo To już nie jest Twój... przepraszam to nie jest Pana dom, radzę przenocować w hotelu.
Muszę już iść ruszam w stronę furtki.
Gadanie, jak to nie mój?
Zamierzam ruszyć na drugą stronę ale widzę, że Mała stoi przy furtce i wskazuje drugi wylot ulicy. Blask słońca odbija się w czarnym lakierze Toyoty. Biegiem rzucam się w krzaki, wzdłuż żywopłotu i dalej i dalej gnany tym nagle obudzonym, niewytłumaczalnym strachem.
O co tu, do diabła chodzi?
Znowu stoję po drugiej stronie ulicy obok domku rudej Dorotki.
Znowu jest ranek.
Gdzie spędziłem noc? Nie wiem. Gdzie w ogóle byłem? Co jadłem? Nie wiem.
To chyba skutki wypadku. Amnezja?
Patrzę na mój (lub nie mój) dom i rozważam, co powiem tej obcej parze. Przepraszam, dlaczego państwo używacie mojego domu bez mojej zgody? To głupie.
Coś jednak muszę zrobić, jakoś to wszystko wyjaśnić. Poukładać to w mojej, chyba okaleczonej głowie.
Nie idź tam! znajomy głosik tym razem szepcze.
Oglądam się.
Jej ruda główka sterczy nad wysokim par
Jedną z moich ulubionych lektur jest "Mały Książę".
Nie wiem, czy wiecie, że opublikowana wersja, nie jest pełna.
Zaginione fragmenty są w moim posiadaniu.
Poniżej - jeden z nich (to z początkowego etapu - podróży i zwiedzania innych światów):
Następną planetą była planeta Generała.
Była to bardzo nieodpowiednia planeta dla każdego generała była tak mała, że mogła pomieścić nie więcej, niż trzech ludzi. A generałowie lubią mieć pod swoimi rozkazami tysiące istnień. Ale Generał przystosował się wolał być generałem na tej planecie, niż pułkownikiem na innej.
Planeta była zamieszkana przez dwóch ludzi. Nie wiadomo, jak trafił tam drugi mieszkaniec, bo pewne jest, że pierwszym mieszkańcem był Generał świadczył o tym chociażby kolor planety cała była w kolorze khaki. Ponieważ generałom nie wypada dowodzić szeregowymi, przybysz dawno temu został mianowany Pułkownikiem.
Żyło im się całkiem nieźle: Generał panował, Pułkownik dowodził wykonując rozkazy Pana Generała.
Wszystko, niestety zburzył Mój Mały Przyjaciel wiadomo przecież nie od dziś, że każda armia źle znosi rządy generałów nawet, jeśli jest to armia składająca się tylko z jednego żołnierza.
A któż to? zapytał Generał na widok Małego Księcia.
Poborowy usłużnie, jak zwykle, odrzekł Pułkownik.
Wcielić natychmiast rozkazał Generał i żeby do jutra potrafił maszerować i oddawać honory, bardzo lubię jak żołnierze mi salutują.
Wszyscy generałowie to lubią.
Rozkaz służbiście odrzekł Pułkownik, głośno trzaskając obcasami.
Pułkownik trzaskanie obcasami miał opanowane do perfekcji.
Ale ja nie chcę, ja jestem tylko chłopcem chyba? zaprotestował Mały Książę.
Milczeć szeregowy zaryczał Pułkownik. Mars na jego twarzy nie wróżył nic dobrego.
Nie dyskutować zawtórował Generał.
Ja nie chcę powtórzył Chłopiec ja mam różę i ....
Milczeć szeregowy powtórzył Pułkownik wasze problemy zdrowotne nas nie interesują.
Był niezwykle stanowczy i jak większość oficerów mało rozgarnięty.
To pomyłka ze łzami w oczach prosił Chłopiec ja muszę do domu, róża, baranek i jeszcze lis on nie ma kagańca...
Co on pieprzy? szczerze zdziwiony spytał Generał.
Kurwa nie wiem równie szczerze odpowiedział Pułkownik.
Szeregowy, weźcie się w garść Generał rozpoczął przemówienie.
Generałowie bardzo lubią przemawiać.
Staniecie się prawdziwym żołnierzem, zwiedzicie wspaniałe kraje, poznacie ciekawych ludzi i zabijecie ich. Cieszcie się, szeregowy.
I obaj z Pułkownikiem zanucili Wysockiego:
Jak dobrze być żołnierzem, żołnierzem....
Melodia dogoniła Księcia już w powietrzu. Nasz bohater szybował już bowiem ku kolejnej planecie - ten tutaj, to nie był jego świat.
Nie wiem, czy rzeczywiście wykorzystał w tym celu przelot wędrownych ptaków, czy może przelot klucza F-16, ale na pewno nie mógł pozostać na tej planecie ani chwili dłużej. To była planeta zmilitaryzowana i tylko żołnierze mogli być tam szczęśliwi. Dla nich nic nie znaczą róże, nieważne jest, czy można oswoić lisa, a baranek to tylko surowiec na kebab.
A przecież wszyscy dorośli byli kiedyś dziećmi (ale niewielu z nich pamięta o tym) a może ciągle jesteśmy dziećmi , tylko w poważnym wieku.
Ku chwale Zaginionego Lotnika Antoine de Saint - Exupery