Jeśli zaciekawiła cię sprawa starożytnej mumii, co to okazała się spreparowanymi zwłokami zamordowanej dziewczyny, to mamy dla
ciebie kilka innych historii o bezcennych artefaktach,
które najpierw zaintrygowały badaczy przeszłości, a
następnie sprawiły im wielki zawód, gdy na jaw wyszło, że to
jeden wielki szwindel.
Zaczniemy od
kolejnej mumii. I to nie byle jakiej, bo mowa o zwłokach
„najprawdziwszej”… syreny!
Jeśli uważasz, że
syrena to seksowna kobieta z rybim ogonem (co w zasadzie, z męskiego,
seksistowskiego punktu widzenia, nieco komplikuje pewne sprawy), to
mamy dla ciebie złą informację. Wszystkie mumie tych stworzeń
wskazują na to, że istoty te bardziej przypominały skrzyżowanie
niezbyt urodziwego kobolda z dorszem. No, właśnie – mumie. Z
jakiegoś powodu w XIX i na początku XX wieku sporo takich syrenich
zwłok wystawianych było na widok publiczny (na zdjęciu poniżej mamy na przykład zwłoki wystawione na widok publiczny w 1923 roku).
W 1842 roku do
Nowego Jorku przybył niejaki dr J. Griffin - uczony z Brytyjskiego
Audytorium Historii Naturalnej. Przywiózł on ze sobą niezwykły
skarb. Była to zakupiona od pewnego marynarza mumia najprawdziwszej
syreny. Na miejscu poznał P.T. Barnuma – amerykańskiego showmana,
polityka i biznesmena, który namówił go do wystawienia tej mumii
w jego muzeum.
Griffin zgodził się na parodniową ekspozycję.
Barnum wydrukował tysiące ulotek z informacją o jedynym w swoim
rodzaju pokazie i już niedługo potem do muzealnego budynku zaczęły
dobijać się tłumy żądnych sensacji ludzi. Wszyscy chcieli
zobaczyć syrenę.
Kiedy kieszenie obu
panów napełniły się pieniędzmi, na jaw wyszło, że Griffin
wcale nie był Brytyjczykiem. W rzeczywistości zwał się Levi Lyman
i absolutnie nie udzielał się w Brytyjskim Audytorium Historii
Naturalnej. Głównie dlatego, że taki twór po prostu nie istniał.
Tymczasem mumia syreny była niczym innym, jak misternie ze sobą
połączonym szkieletem niewielkiej małpy i bliżej nieokreślonej
ryby. Całość została pokryta rozmiękczoną
masą rozdrobnionego
papieru
i farbą o odpowiednim kolorze.
Wkrótce po tym, jak
sprawa wyszła na jaw, Barnum, który to znany był ze stwierdzenia, że
„Co minutę gdzieś rodzi się jakiś frajer”, wystawił w swoim
muzeum palącego papierosy i opijającego się winem 11-letniego
karła, którego nazwał Tomciem Paluchem. I znowu hajs się zgadzał.
Tymczasem „syrena”
krążyła po różnych wystawach, aż w 1880 roku spłonęła
podczas pożaru jednego z bostońskich muzeów. Mała to strata
biorąc pod uwagę, że tego typu krypto-zoologicznych dziwactw
zdążyło się w tamtym okresie pojawić mnóstwo.
W październiku 1999
roku podczas konferencji prasowej National Geographic Society jej
organizatorzy podzielili się ze światem przełomową wiadomością.
Oto bowiem znalezione zostało, liczące sobie 125 milionów lat,
skamieniałe truchło, które to miało być szczątkami zwierzęcia
łączącego w sobie cechy zarówno dinozaura, jak i ptaka.
Archaeoraptor liaoningensis, bo tak ów stwór został ochrzczony, od
razu określony został „brakującym ogniwem ptasiej ewolucji” i wzbudził ogromne
emocje w kręgach naukowych. Niestety, emocje te szybko opadły, gdy
chiński uczony Xu Xing, który wcześniej pomagał w opisaniu tego
znaleziska, znalazł podobną skamielinę i ze zdziwieniem odkrył,
że
ogon tego zwierzęcia jest wręcz identyczny, jak ten należący
do pewnego mikroraptora, którego szczątki akurat badał. Szybko też
doszedł do tego, że górna część zwierzęcia to niemal kompletny
szkielet janornisa – wczesnokredowego ptaszyska, natomiast jego
nogi pochodzą od bliżej nieokreślonego zwierza.
Zarówno
organizatorzy konferencji prasowej, jak i dziennikarze, którzy na
łamach „National Geographic” opisali to odkrycie, musieli gęsto
się tłumaczyć i przepraszać za swoją wtopę. Warto dodać, że
fałszerstwo to stało się prawdziwą wodą na młyn dla…
kreacjonistów, którzy to bardzo chętnie zaczęli posługiwać się
przykładem chińskiego „pra-kurczaka” jako dowodem na to, że
wiele znalezisk archeologicznych, które świadczą o zachodzących
procesach ewolucyjnych, to zwykłe oszustwa.
W 2006 roku
gruchnęła absolutnie szokująca wieść, która mogła wywrócić
świat archeologii do góry nogami. Hiszpański uczony Eliseo Gil
znalazł i szeroko opisał w wielu publikacjach fragmenty
ceramicznych naczyń, które wykopał na terenie rzymskich
ruin w Iruña-Veleia. Fragmenty starych skorup zawierały inskrypcje
wykonane zarówno po łacinie, jak i w języku… baskijskim! A to
oznaczałoby, że kultury starożytnych Basków oraz Rzymian
przeplatały się, a mowa tych pierwszych jest znacznie starsza, niż
dotąd sądzono. Ba! Na niektórych fragmentach naczyń widać było
nawet napisy w grece, a nawet egipskie hieroglify! Żeby tego było
mało, Gil znalazł też kawałek ceramiki, na którym wyryta była
postać Chrystusa wiszącego na krzyżu. Archeolog oraz trzech
innych zaangażowanych w ten projekt uczonych uznało, że jest to
najstarsze graficzne przedstawienie sceny ukrzyżowania.
Problem w tym, że
im większą ilością sensacyjnych odkryć badacze się chwalili,
tym bardziej sceptycznie do tych rewelacji wszyscy podchodzili.
Szczytem „wciskania kitu” była skorupa, na której to pojawiło
się imię Nefretete - egipskiej królowej, której miejsce pochówku
odnalezione zostało dopiero w 1922 roku, a szanse na to, że dawni
Baskowie mieli jakiekolwiek pojęcie o urodzonej w 1370 p.n.e. żonie
faraona Echnatona, są bardzo nikłe.
Podobno ceramiczne
znaleziska zawierały całą masę jeszcze bardziej naiwnych
„kwiatków” oraz dziecinnych wręcz błędów – od zupełnie
idiotycznych, nie mających żadnego znaczenia wyrazów, przez
stosowanie przecinków, które w starożytności nie były znane, aż
po całkiem współczesne łacińskie sentencje, jak np. ta, którą
ułożono w 1913 roku
jako motto Międzynarodowego Sądu w Hadze…
No i nie zapominajmy o nieszczęsnym Jezusie na krzyżu, nad którym
widnieje napis RIP (
„Rest in peace”), a taką frazę zaczęto
umieszczać na nagrobkach w okolicach XVIII wieku.
Jako że sprawa
mocno śmierdziała „wałkiem”, sponsorzy projektu zaczęli
mieć poważne przypuszczenia, że kasa, którą wykładają na
wykopaliska, idzie na sponsorowanie ewidentnych oszustów. Po 10
miesiącach analiz i badań rzekomych znalezisk, 26 uczonych zgodnie
stwierdziło, że ceramiczne łupiny są… oryginalne!
Natomiast już nieco mniej oryginalne okazały się wydrapane na nich inskrypcje i
obrazki.
Czyli oprócz dokonania ewidentnego fałszerstwa,
archeolodzy zniszczyli też niemalże 500 ceramicznych skorup, które
mogły mieć sporą wartość naukową.
Autorzy tego
przekrętu, czyli Eliseo Gil i jego koledzy po fachu prawdopodobnie
odsiadują właśnie swoje kilkuletnie wyroki. W tym całym oszustwie
wart odnotowania jest jednak pewien zaskakujący fakt. Wiele
wskazuje na to, że Gil – człowiek, który na łamach mediów
twierdził, że nie ma żadnych dowodów jakoby Hitler przyczynił
się do śmierci 6 milionów Żydów – chciał swoim „odkryciem”
doprowadzić do wzrostu nastrojów nacjonalistycznych wśród Basków.
W latach 20.
ubiegłego wieku Departament Archiwów i Historii Missisipi za duże
pieniądze zakupił od rodziny pewnego pułkownika jego potężną
kolekcję. Wśród całej masy przedmiotów indiańskiego
pochodzenia znalazł się artefakt z zupełnie innego rejonu świata.
Była to egipska mumia. Przez prawie pół wieku była ona jedną z
największych atrakcji stanowego budynku Kapitolu.
W 1969 roku
zafascynowany archeologią student medycyny Gentry Yeatman zapytał
władze muzeum, czy udostępniłyby mu mumię do badań. Chłopak
chciał bowiem znaleźć na wysuszonych zwłokach ślady choroby i
tym samym dowiedzieć się, co było przyczyną śmierci Egipcjanina.
Młodzieniec dostał zgodę na taki projekt, a mumia została wysłana
do pobliskiego Uniwersytetu Medycznego. Po wykonaniu zdjęcia
rentgenowskiego nieboszczyka okazało się, że jest on
zbudowany z
kilku desek, paru zwierzęcych żeber i zardzewiałych gwoździ,
które trzymały to wszystko w kupie. Całość pokryta była
gazetami i papierową masą. Obecnie „oszukana”
mumia spoczywa w jednym z magazynów stanowego muzeum w Jackson.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6,
7,
8,
9
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą