Byliśmy wczoraj na nocnym dogtrekkingu (taki spacer na orientacje po lesie, tyle że z psem i po ciemku). Impreza odbywała się w środku niczego - w lesie niedaleko Częstochowy, a rozpoczynała się w miejscowości Złoty Potok. Cóż, można sobie wyobrazić jak wygląda taka impreza - dużo osób, dużo psów, trochę zamieszania, trochę hałasu, ale ogólnie miła atmosfera podkręcona trochę dreszczykiem emocji związanym z tym, że trzeba maszerować po lesie nocą.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nastroju nie zepsuło zawodzenie jednego opętańca. Zaczęło się jeszcze przed wyjściem na trasę, ale z tym dało się żyć. Najgorsze było, że kontynuował również kiedy w środku nocy wróciliśmy zmęczeni do namiotu i próbowaliśmy spać.
Okazało się, że w tej miejscowości, o której na co dzień nikt nie słyszał organizowane jest lokalne święto pt. 'dzień pstrąga' powiązane z festiwalem disco polo. Muzyka (ja wiem, że to jest nadużycie, żeby nazywać to muzyką) puszczana z playbacku, ale za to imprezę nakręcał jakiś wodzirej, który darł się na potęgę, podśpiewywał "najlepsze fragmenty" i zachęcał tłumnie zebranych miłośników gatunku, do szalonej zabawy (tak tak, "jeeesteś szalooona mówiem ciiii").
Nie spodziewałbym się, że komuś się to naprawdę może podobać. Żyłem w jakimś równoległym świecie, w którym disco polo jest już częścią niechlubnej historii, a ludzie może i bawią się przy niewyrafinowanej rąbance, ale noszącej choćby znamiona muzyki. A już z całą pewnością nie spodziewałbym się, że jako prowadzącego imprezę dla szerokiej publiczności zaprasza się kogoś, kto zdzierając ze sceny gardło i umiejętnie omijając właściwe nuty podkładu muzycznego, zawodzi: ' nie da ci siostra, nie da ci matka, tego co może dać ci sąsiadka'. Być może więzi sąsiedzkie w tej części kraju są nad wyraz silne? Nie wiem, po raz kolejny rzeczywistość mnie zaskoczyła i przerosła.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nastroju nie zepsuło zawodzenie jednego opętańca. Zaczęło się jeszcze przed wyjściem na trasę, ale z tym dało się żyć. Najgorsze było, że kontynuował również kiedy w środku nocy wróciliśmy zmęczeni do namiotu i próbowaliśmy spać.
Okazało się, że w tej miejscowości, o której na co dzień nikt nie słyszał organizowane jest lokalne święto pt. 'dzień pstrąga' powiązane z festiwalem disco polo. Muzyka (ja wiem, że to jest nadużycie, żeby nazywać to muzyką) puszczana z playbacku, ale za to imprezę nakręcał jakiś wodzirej, który darł się na potęgę, podśpiewywał "najlepsze fragmenty" i zachęcał tłumnie zebranych miłośników gatunku, do szalonej zabawy (tak tak, "jeeesteś szalooona mówiem ciiii").
Nie spodziewałbym się, że komuś się to naprawdę może podobać. Żyłem w jakimś równoległym świecie, w którym disco polo jest już częścią niechlubnej historii, a ludzie może i bawią się przy niewyrafinowanej rąbance, ale noszącej choćby znamiona muzyki. A już z całą pewnością nie spodziewałbym się, że jako prowadzącego imprezę dla szerokiej publiczności zaprasza się kogoś, kto zdzierając ze sceny gardło i umiejętnie omijając właściwe nuty podkładu muzycznego, zawodzi: ' nie da ci siostra, nie da ci matka, tego co może dać ci sąsiadka'. Być może więzi sąsiedzkie w tej części kraju są nad wyraz silne? Nie wiem, po raz kolejny rzeczywistość mnie zaskoczyła i przerosła.