Dzisiaj miałem porąbaną sytuacje, o której myślę do teraz. Takich rzeczy nie spotka się często...
Postanowiłem zaszaleć i zamiast jeść – jak to w pracy bywa – podgrzewanego gotowca, zorganizować sobie obiadek z dowozem. Miasta nie znam, to „koniec języka za przewodnika”. Po krótkim wywiadzie otrzymuję informację, że naprzeciw sklepu znajduje się restauracja i tam mogę zjeść. Spoko, już mordka mi się raduję. Idę na przerwę.
Restauracja, hm..., raczej przybytek spod znaku „barak z jadłem na wagę”, wystrój w stylu Cygan III, ale drzwi otwarte. Zaryzykuję. I faktycznie można tu zjeść, bo w środku siedzą dwie osoby. Siedzą i JEDZĄ! Normalnie, jak za dawnych czasów, siedzą i jedzą. Szklane talerze, metalowe sztućce, szklanki na kompot. Full wypas. Ekhm, luksus, jak na ten czas. Stałem na tyle długo, zdziwiony tą sytuacją, że za kontuarem pojawiła się niewiasta o wschodnim akcencie i zagaiła, czy może „bydy jad”. No, „bydy”, a co! Wybrałem, co oczy chciały. Chcę zapłacić.
- Kartą można? – pytam.
- Nie, głotówka – odpowiada niewiasta. Sili się, żeby to brzmiało po polsku ale za cholerę jej nie idzie.
- Ale nie mam gotówki, tylko kartę.
- (wzdycha) Dawaj. – Odpala terminal.
Zbliżam kartę i kątem oka widzę, że na końcu lady stoi wyłączona kasa fiskalna. Dziewczyna daje mi potwierdzenie, a ja pytam o paragon, wskazując na kasę.
- Paragunu nie, maszyna nie dzieła.
- Jak to?
- Szefu nakazał wyłączyć.
Nie to, żebym był jakimś upierdliwcem, ale buda wyglądała tak, że raczej jedzenie dupy nie urywa. A jakby jednak jedzenie dupę urwało, to chciałbym mieć kwit, gdzie się zatrułem. Pokiwałem głową ciut zdziwiony, biorę talerz (ale to jest fajne, no!) i idę usiąść. Siadam, jem. Smaczne, więc jestem uradowany.
Nagle dziewczyna woła do mnie.
- Ty?! Dlatego ty gotówki nie ma?
- Nie noszę.
- Gotówki nie ma?
- W sensie, pieniędzy?
- Da, pieniędze, diengi, kesz (cash?)
- Mam, na karcie.
- Jakby miał gotówkę, to może ze mną porozmawiać.
Podniosłem głowę znad talerza i patrzę na nią. Nie do końca dotarło do mnie, co mówiła, ale też rozmawiać nie mam ochoty.
- Pani tu gotuje, czy co?
- Nie gotuju, czas co pomogę w kuchni. A, mogę ci coś rozgrzać...
- W sensie, jakieś danie specjalne?!
- Ty mnie dasz gotówkę, a ja cie podgrzeje... Na pewno zmarznięty facet jesteś.
Zamurowało mnie. Faceci jedzący pod oknem zaczęli się gapić na mnie, więc i ja na nich, i chcę się jakoś upewnić czy aby słyszą to, co ja. I jeden przerywa niezręczną ciszę.
- Wie co mówi...
Gdzie ja trafiłem?! Nagle zza „zasłony” oddzielającej salę od kuchni (?) wychodzi laska odwalona tak, że łoooo. Krótka, złota mini, szpilki, czarna kamizelka (nawet elegancka), z wcięcia kamizelki wystaje biust, tez spoko. I odzywa się po ukraińsku do pracownicy.
Zrozumiałem niemal wszystko z monologu, ale szło to mniej więcej tak:
- Co się odzywasz? W pracy nie jesteś! Jak chcesz klienta to wieczorem go umawiaj albo jutro!
I nagle ta „złota” zwraca się do mnie:
- Ty chciał paragon? Zadzwonię do szef, zaraz przyjedzie.
- Aaa, nie, nie trzeba...
Odłożyłem sztućce, zostawiłem jedzenie, grzecznie podziękowałem i wyszedłem natychmiast.
Postanowiłem zaszaleć i zamiast jeść – jak to w pracy bywa – podgrzewanego gotowca, zorganizować sobie obiadek z dowozem. Miasta nie znam, to „koniec języka za przewodnika”. Po krótkim wywiadzie otrzymuję informację, że naprzeciw sklepu znajduje się restauracja i tam mogę zjeść. Spoko, już mordka mi się raduję. Idę na przerwę.
Restauracja, hm..., raczej przybytek spod znaku „barak z jadłem na wagę”, wystrój w stylu Cygan III, ale drzwi otwarte. Zaryzykuję. I faktycznie można tu zjeść, bo w środku siedzą dwie osoby. Siedzą i JEDZĄ! Normalnie, jak za dawnych czasów, siedzą i jedzą. Szklane talerze, metalowe sztućce, szklanki na kompot. Full wypas. Ekhm, luksus, jak na ten czas. Stałem na tyle długo, zdziwiony tą sytuacją, że za kontuarem pojawiła się niewiasta o wschodnim akcencie i zagaiła, czy może „bydy jad”. No, „bydy”, a co! Wybrałem, co oczy chciały. Chcę zapłacić.
- Kartą można? – pytam.
- Nie, głotówka – odpowiada niewiasta. Sili się, żeby to brzmiało po polsku ale za cholerę jej nie idzie.
- Ale nie mam gotówki, tylko kartę.
- (wzdycha) Dawaj. – Odpala terminal.
Zbliżam kartę i kątem oka widzę, że na końcu lady stoi wyłączona kasa fiskalna. Dziewczyna daje mi potwierdzenie, a ja pytam o paragon, wskazując na kasę.
- Paragunu nie, maszyna nie dzieła.
- Jak to?
- Szefu nakazał wyłączyć.
Nie to, żebym był jakimś upierdliwcem, ale buda wyglądała tak, że raczej jedzenie dupy nie urywa. A jakby jednak jedzenie dupę urwało, to chciałbym mieć kwit, gdzie się zatrułem. Pokiwałem głową ciut zdziwiony, biorę talerz (ale to jest fajne, no!) i idę usiąść. Siadam, jem. Smaczne, więc jestem uradowany.
Nagle dziewczyna woła do mnie.
- Ty?! Dlatego ty gotówki nie ma?
- Nie noszę.
- Gotówki nie ma?
- W sensie, pieniędzy?
- Da, pieniędze, diengi, kesz (cash?)
- Mam, na karcie.
- Jakby miał gotówkę, to może ze mną porozmawiać.
Podniosłem głowę znad talerza i patrzę na nią. Nie do końca dotarło do mnie, co mówiła, ale też rozmawiać nie mam ochoty.
- Pani tu gotuje, czy co?
- Nie gotuju, czas co pomogę w kuchni. A, mogę ci coś rozgrzać...
- W sensie, jakieś danie specjalne?!
- Ty mnie dasz gotówkę, a ja cie podgrzeje... Na pewno zmarznięty facet jesteś.
Zamurowało mnie. Faceci jedzący pod oknem zaczęli się gapić na mnie, więc i ja na nich, i chcę się jakoś upewnić czy aby słyszą to, co ja. I jeden przerywa niezręczną ciszę.
- Wie co mówi...
Gdzie ja trafiłem?! Nagle zza „zasłony” oddzielającej salę od kuchni (?) wychodzi laska odwalona tak, że łoooo. Krótka, złota mini, szpilki, czarna kamizelka (nawet elegancka), z wcięcia kamizelki wystaje biust, tez spoko. I odzywa się po ukraińsku do pracownicy.
Zrozumiałem niemal wszystko z monologu, ale szło to mniej więcej tak:
- Co się odzywasz? W pracy nie jesteś! Jak chcesz klienta to wieczorem go umawiaj albo jutro!
I nagle ta „złota” zwraca się do mnie:
- Ty chciał paragon? Zadzwonię do szef, zaraz przyjedzie.
- Aaa, nie, nie trzeba...
Odłożyłem sztućce, zostawiłem jedzenie, grzecznie podziękowałem i wyszedłem natychmiast.
--
I am the law!