Miałem sześć lat kiedy poszedłem do zerówki. Chyba w tym samym roku zostałem ministrantem. Pewnie babcia maczała w tym palce. Pamiętam jedynie jakieś szczątki słów, jak przez mgłę
-Trzeba być po komunii żeby być ministrantem, Zapiszemy cię, będziesz służył do mszy...
Mój młody mózg, zanim zdążył coś przekalkulować, odmówić, czy cokolwiek, przymierzałem na zachrystii, a może powinienem mówić zakrystia? Nie wiem, ale przymierzałem już komżę i sutankę.
Wszyscy mieli łzy w oczach ze wzruszenia. Ksiądz gdzieś poszedł, a siostra zakrystianka i kościelny oprowadzali mnie. Pokazali mi szafkę, gdzie się mam przebrać i powiedzieli że w sobotę rano mam przyjść na próbę.
Sobota.
Kościelny poprawia mi wszystkie nierówności w stroju, prostuje sutannę, naciąga rękawy w komży.
-Chodź za mną - powiedział. Był starszym eleganckim, dobrze ubranym mężczyzną. Miał zajebistą zapalniczkę, którą zapalał świece przed mszą.
No to idę za nim. Wychodzimy z zachrystii, inni mówią zakrystia, wchodzimy w taki ciemny przedsionek, z którego jest wyjście do kaplicy (odbywały się tam msze w tygodniu) i na duży ołtarz. Kroczę za nim powoli, podchodzimy do tabernakulum - tam śpi Jezusek którego potem zjadamy, odwracamy się tyłem do ludzi, a przodem do tabernakulum i klękamy. Potem schodzimy na dół, po schodkach i stoimy przed ołtarzem, czasami możemy usiąść, jak jest czytanie, albo kazanie. Ręce mam mieć cały czas złożone, nie gadać, nie rozglądać się i głośno śpiewać i się modlić
-Aha- powiedziałem.
W niedzielę miała być moja pierwsza msza. Cała rodzina przyszła pękać z dumy. Nawet dziadek musiał przyjść, który nigdy nie łaził do kościoła. Pewnie babcia zrobiła mu akcję.
Jako młody ministrant nic nie musiałem jeszcze robić, ale za to musiałem stać, bo starsi ministranci pozajmowali wszystkie miejsca siedzące. Po mszy oczywiście dostałem zjebke, bo się rozglądałem. Ale jak wyszliśmy na początku mszy, pod tabernakulum, i zobaczyłem tylu ludzi zgromadzonych, poczułem władzę.
Tych wczesnych lat nie pamiętam zbyt dobrze. Były zbiórki ministrantów, chyba we wtorki po południu. pamiętam że mnie to wkurzało, bo leciał wtedy Tik Tak.
Na zbiórkach było ględzenie, rozpisywanie kto na jaką mszę ma przyjść, kto obstawi pogrzeb, kto przyjdzie na nieszpory...
Na pogrzeby lubiłem łazić, bo zwolnienie ze szkoły dostawałem. Mogłem se trzymać kadzidło. Uwielbiałem ten zapach, potem szliśmy jakieś 2-3 km na cmentarz, ja na czele niosłem krzyż, a potem karawan przywoził nas do kościoła. Jazda karawanem była fajna. Tak słodkawo w nim pachniało.
Był taki jeden ministrant co zapisywał się na wszystkie msze i pogrzeby, bo chciał być najlepszym ministrantem. Zawsze przychodził w białych adidasach, wyprasowanych spodniach i koszuli. Jego starszy brat też był ministrantem.
Bardzo mi się podobało to, że ministranci to nie są grzeczni chłopcy. Ja od razu podkleiłem się pod starszych, stałem się taka maskotka, ale zarabiałem nieźle kasę. Zabierali mnie na kolędy zimą. To była żyła złota. Mały niewinny o anielskim głosie. Gdy wchodziliśmy do mieszkania, przebrnęliśmy przedpokój, wchodzimy do pokoju, nakryty stół. dwie świece, krzyż i miseczka z wodą.
-OOOOOO TOOOOO PAAAANBÓÓÓÓÓÓK PRZYYYYYYJDZIEEEEEEEE.....
Pięknie odbębnione, kaska do puszki, kasa do kieszeni, do tego jeszcze zawsze wracało się z reklamówką pełna słodyczy. ja nosiłem w kieszeni dwie, gdyby mi zabrakło.
Szczęściem było, kiedy na pewnej kolędzie, zajebałem mały kluczyk, który wisiał w kuchni nad piecem. Gdy go zobaczyłem coś mnie tknęło, ale czułem że tak będzie. Pasował do naszej puszki na hajs. teraz wszystkie drobne z kieszeni zamienialiśmy na grube, a po kolędzie na frytki i automaty, kupowaliśmy jeszcze petardy.
Coraz więcej rzeczy mogłem robić podczas mszy. Szedłem do dzwonków i dzwoniłem wtedy, jak trzeba było klękać. Nauczono mnie jak rozkladać kielich i podawać ampułki. W jednej woda, a w drugiej wino. Chodziłem do pateny i liczyłem ilu ludzi było w komunii.
Gdy już byłem w podstawówce wypatrywałem w tłumie mojej pierwszej miłości. Zawsze przychodziła w niedzielę na mszę o 10. Siedziała z mamą, siostrą i babcią. Zawsze zajmowałem miejsce aby była w zasięgu wzroku. Podczas kazania siedziałem sobie i wyobrażałem, jak terroryści napadają na kościół, a ja znam wszystkie tajne przejścia i niczym John Mclane ratuję ją z opresji.
Nie cierpiałem wszystkich postów i pasterek. Gdzie co chwilę musieliśmy przychodzić na próby, bo msze wtedy były ogromnymi przedstawieniami. Ustawienie ministrantów. W tym momencie dzwonisz dzwonkami, a tamten klekotkami. tu idziemy, tu klękamy, tu śpiewamy a tu sramy.
im więcej lat siedziałem tym bardziej zaczynało mnie to wszystko jebać. Znienawidziłem chodzenie do kościoła. po mszy kazano mi stać i sprzedawać gościa niedzielnego. Zawsze za to dostawałem "Małego gościa" - taka gazetka katolicka dla dzieci. Maiłem chyba dwa kartony tego.
Potem zacząłem olewać. to chyba już w 7 klasie podstawówki. Zamiast na msze. Łaziłem do wypożyczalni vhs i oglądałem po kolei wszystkie okładki horrorów i jednym okiem zerkając na strefę porno. koleś musiał mnie mieć powoli dosyć, bo siedziałem tam co drugi dzień, a nic nie wypożyczałem, bo byłem zapisany do innej wypożyczalni. To tak jak z parafią.
Niby jeździliśmy na fajne wycieczki z ministrantami, była spoko ekipa, kilku fajnych księży, ale przegięli pałę goryczy, gdy kazali mi śpiewać na mszy. Pełno ludzi, ja stoję przy ambonie, odchrząknąłem i usłyszałem swój głos jak rozchodzi się w głośnikach. Panika panika panika.
Organista zaczyna grać a ja zaczynam śpiewać. Nie potrafiłem się zgrać z tymi organami, wydawało mi się że ten wirtuoz zapierdala na tych klawiszach jak nienormalny, za mną stoi ksiądz i śpiewa wolniej i cicho, ja patrze na ten tekst, echo. ci ludzie siedzą i się gapią.
Odwróciłem się i wyszedłem. Nigdy już nie wróciłem. To był koniec .