Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Piekielne autentyki LXVIII

65 991  
229   53  
Dziś o znikających drzwiach, pięknych blond włosach, nieudanym podrywie oraz o przedsiębiorczym Januszu.

Pracuję w Brico jako "sprzedawca" na dziale budowlanym... Bardziej bym to określił jako konsultant do spraw klienta, ale nie o tym...
Sytuacji, zarówno tych śmiesznych, jak i piekielnych jest co niemiara, jednak chcę Wam naświetlić akcję z przed dwóch dni.

Sprzątam sobie spokojnie przy płytkach (akurat wg. podziału wewnętrznego za nie odpowiadam), kiedy z głośnika pada komunikat "pracownik działu budowlanego proszony do telefonu". No to myk. Do chodzę, odbieram i...
(k)-klient (j)-ja
J: - Brico Marche, dział budowlany.W czym mogę pomóc?
K: - Wy sku***ny, p**dy je**ne, gdzie są moje drzwi!!! JA WAM KU*** ŁBY POURYWAM (około dwuminutowy monolog, którego nie udało mi się przerwać).
J: - (jak wyczułem chwilę przerwy) Proszę pana, proszę spróbować się uspokoić i powiedzieć co się stało żebym mógł panu pomóc.
K: - Drzwi moje gdzie są? Ja drzwi miałem kupić a ich nie ma!
J:- O jakie drzwi panu konkretnie chodzi?
K: - NNNOoooo o te co je miałem kupić. Miały być a nie ma, ja was *&*$*& do sądu podam!!
J: - Czy były to drzwi zaliczkowane, bądź zamówione specjalnie dla pana?
K: - NIE! Ja je dzisiaj oglądałem i były, a teraz nie ma!
J: - Czyli rezerwował pan (jest u nas taka możliwość) towar, tak?
K: - Mówię ci K*^WA IMBECYLU JE&%@Y że nie. Żem je miał wziąć, ale po przyczepkę pojechałem.
J: - To ja pana chyba nie rozumiem... Usystematyzujmy - nie kupił pan drzwi i ma pan obiekcje, że nie ma drzwi, których pan nie kupił, czy tak?
K: - PRZECIEŻ CI TŁUMACZE DEBILU, ŻE NIE KUPIŁEM, BO PO PRZYCZEPKĘ POJECHAŁEM!!! GDZIE SĄ MOJE DRZWI KU**A!!!

Rozmowa tak się ciągnęła dobre 15 minut i wiecie co? Albo ja jestem rzeczywiście debilem, albo ten świat staje na głowie... Żądać drzwi, których się nie kupiło? Powiecie, że powinniśmy odłożyć towar dla klienta. Sęk w tym, że z nikim nie rozmawiał - wiem, bo rozmawiałem z chłopakami.

I obywatele... Poważnie - trochę więcej kultury w rozmowie...

by Brikus

* * * * *

Co roku, aby trochę świata zwiedzić, wyjeżdżam z rodziną na wycieczki organizowane przez biura podróży. Przed pierwszym wyjazdem wydawało mi się, że to właśnie biuro może być piekielne... jednak się myliłam.

Czy ktoś mi może wytłumaczyć co wstępuje w nasz naród, kiedy przychodzi czas na posiłek podawany w formie szwedzkiego stołu?
Zrozumiałabym, gdyby na jedzenie rzucali się jedynie starsi ludzie, którzy kiedyś musieli walczyć o towar w sklepie i trudno im się przestawić. Zrozumiałabym, gdyby wystawione były jakieś wyjątkowe, egzotyczne potrawy w małych ilościach i ktoś się przestraszył, bo chciałby spróbować, a może mu nie starczyć.

Wygląda to mniej więcej tak (by było łatwiej przedstawię tę katastrofę na przykładzie Janusza):

Janusz (tu zaznaczę, że są to Janusze obu płci) stoją przed salą restauracyjną już 30 minut przed jej otwarciem, aby mieć pewność, że nikt ich nie ubiegnie. Kiedy kilku Januszów wpadnie na ten sam cwany pomysł i cała sprawa się komplikuje, Janusze rozładowują rosnące napięcie słowiańskim tańcem z nogi na nogę, stękami zmęczonych życiem wojów, ochach i achach jak tu gorąco, powarkiwaniem na uwijającą się załogę i natarczywym, choć jeszcze przyjaznym spoglądaniem na innych Januszów. Nawiasem mówiąc, te 30 minut zostały dane przez przewodniczkę na szybki prysznic po długim zwiedzaniu w upale, ewentualną zmianę ubrania i chwilowy odpoczynek, zostawienie toreb w pokoju itp.

Kiedy zbliża się czas kolacji i zbiera się coraz więcej ludzi, zaczyna się robić nieprzyjemnie (nie tylko z powodu braku prysznica). Przyjazne spojrzenia zamieniają się w jawnie wrogie.
Przykro mi to mówić, ale z chwilą otwarcia drzwi prawie wszyscy stają się Januszami.
Ludzie rzucają się na jedzenie jak wygłodniałe psy, biorą po kilka talerzy w ręce i nakładają sobie wszystkiego tyle, że zszokowana obsługa musi wymieniać puste pojemniki na jedzenie. Talerze wyglądają jak kopce kreta, przepełnione wszystkim, co tylko można było wziąć. Jestem święcie przekonana, że tyle jedzenia nie jest w stanie pomieścić ludzki żołądek.

Po walce siadają, ale zaraz wstają i idą po kolejny talerz, bo na talerzu sąsiada było coś, czego ta osoba nie wzięła... Po kilka szklanek, w każdej inny sok. Pięć talerzyków, na każdym inne ciasto. Hitem jednej z kolacji był pan, który dorwał się do arbuzów, które po prostu wsuwał do buzi, bez udziału zębów (naprawdę, jak w kreskówkach), a sok i pestki ściekały mu po brodzie, szyi, rękach aż po łokcie.

Kiedy mijał szał i każdy miał już milion talerzy i minę chomika z wyładowanymi policzkami, zaczynało się powolne, krowie przeżuwanie. Zawsze byliśmy jednymi z tych, którzy wychodzili pierwsi, więc nie wiem jak kończył się ten cyrk, ale niemożliwe było zjedzenie tego wszystkiego na raz i podejrzewam, że jedzenie było koniec końców wyrzucane.

Na nic nie zdały się prośby czerwonej ze wstydu przewodniczki, która grzecznie prosiła żeby nie przesadzać z nakładaniem na talerz, bo na pewno każdemu wystarczy. Następnego dnia było to samo, z dodatkiem wynoszenia jedzenia w torebkach poza restaurację (!) przy czym musiała interweniować obsługa. Dodam tylko, że nie były to niedojedzone resztki - a raczej niedojedzona większość - z talerza ale nowe, oddzielne porcje np. kotlety wzięte przy wyjściu ze szwedzkiego stołu.

Nie wiem, czy to ja mam takiego pecha i trafiam na takich ludzi, czy na większości wycieczek tak jest, ale z 50-osobowej wycieczki co najmniej 45 osób traciło rozum przy kolacji. Były to osoby obyte i wykształcone, niektóre do rany przyłóż gdy się z nimi porozmawiało w ciągu dnia.

by robokalipsa

* * * * *

Jedna z historii przypomniała mi moją rozmowę z pracownikiem sklepu zoologicznego. Może nie piekielną, ale niezwykle absurdalną.

Może zacznę od tego, że kilka miesięcy temu, w weekend, nudziło mi się nieco. A jako, że w weekendy do pobliskiego centrum handlowego jeździ bezpłatny autobus, postanowiłam pojechać tam, bez konkretnego celu - ot tak, połazić sobie. W centrum tym znajduje się mały sklep zoologiczny, który postanowiłam wtedy odwiedzić.

Wchodzę, a tuż przy drzwiach stoi wielka klatka, z papugą właśnie. Zawsze podobały mi się papugi, mimo, że sama nigdy nie miałam, coś niecoś o nich wiedziałam. Wiedziałam na przykład, że papuga w klatce to ara. Zawsze myślałam, że większość osób kojarzy, że ara=papuga. Niestety, myliłam się. No ale mniejsza. Oglądam sobie ptaszka, i tak się zaczęłam zastanawiać, ile to cudo może kosztować. Kartki żadnej nie ma, no nic, idę spytać.
W pobliżu, koło regałów z jakimiś jedzonkami dla zwierząt, stał [P]racownik. Młodziutki chłopak, zapewne student, wyglądał, jakby sam nie wiedział, co tu robi. Podchodzę.

[J]: - Dzień dobry, ta ara to ile kosztuje?- Pytam, oczywiście wskazując na klatkę.
Pracownik robi oczy jak pięć złotych, spogląda na papugę, na mnie, na papugę i znów na mnie.
[P]: - Ara?
[J]: - No tak, ta papuga, to ile kosztuje?
[P]: - Ale... ale to nie jest ara.
[J]: - Nie? - zdziwiłam się nieco, w sumie myślałam, że coś niecoś wiem, no ale co tam. - Więc co to?
[P]: - No... papuga.
[J]: - Ach, no tak, oczywiście. Papuga ara. To ile kosztuje?
[P]: - Ale... My tu nie mamy arów (tak, arów, cytuję :)).

Zaznaczę, że podczas całej dotychczasowej rozmowy, staliśmy koło tej klatki, nigdzie indziej w tym sklepie papug nie było. Chłopak natomiast co chwilę zerkał na boki, rozglądał się, o zająkiwaniu nie wspomnę. No cóż, może pierwszy dzień pracy, denerwuje się, to oczywiste. Nie będę go męczyć.

[J]: - Dobrze, niech będzie, to ile kosztuje ta papuga?
[P]: - Ale to nie jest ara...
[J]: - Tak, wiem, dobrze. Chodzi mi o tę papugę.
[P]: - O tą...? Ale pani chciała arę...
[J]: (powstrzymując śmiech) - Tak, ale teraz chcę papugę. To ile kosztuje?
[P]: - Ale ta papuga?

W tym momencie parsknęłam śmiechem, stwierdziłam, że ta rozmowa nie ma sensu, więc powiedziałam krótko:
- Nie, druga, w tym akwarium po lewej.
I wyszłam. Nie widziałam reakcji pracownika, ale nie zdziwiłabym się, gdyby zaczął szukać papugi w akwarium :)

by Sida

* * * * *

Mam długie włosy. I to długie z serii do pośladków, a te z tyłu głowy mają ponad metr długości. Naturalny blond, nigdy nie dotknięte farbą. Żadnej stylizacji na ciepło, zero suszenia. Zadbane, wymuskane. No skarb po prostu.

Dlaczego w ogóle o tym piszę?

Jechałam dzisiaj rano autobusem na uczelnię. Ścisku jakiegoś dużego nie było, zajęłam miejsce siedzące. Słuchałam muzyki, otworzyłam notatki i oglądam sobie całki i takie tam inne. Z racji, że włosy miałam związane w kucyka zarzuciłam je na plecy, coby na notatki nie spadały.

20 minut później opuściłam autobus, doszłam na uczelnię, ściągnęłam płaszcz i chcąc poprawić włosy odkryłam ich brak.

Ktoś w autobusie obciął mi ponad pół metra włosów.

Mam nadzieję, że się do czegoś przydały i że ta mądra osoba odda mi pieniądze, które wydałam na fryzjera, żeby uratować to co mi na głowie zostało. Płakałam na fotelu u fryzjerki. A teraz mogę podziwiać swoje włoski do ramion :)

Och i dziękuję serdecznie wszystkim współpasażerom, że przyglądali się bezczynnie jak ktoś obcina mi włosy.

I powinnam poprawić "miałam długie włosy"...

by calodniowysen

* * * * *

Mam swoją ulubioną kawiarnię, do której często przychodzę na dolce latte z syropem malinowym (pycha!). Ponieważ kawiarnia ma spory zasób magazynów typu "Zwierciadło" czy "Newsweek", spędzam tam nieraz całe godziny.

Dziś do kawiarni przywiało kilku studentów (w tym dwie dziewczyny, i czarnoskórego). Nie zwracałam na nich większej uwagi, zaczytana w artykule. Nagle siada przede mną owy czarnoskóry, i pyta po angielsku czy może wypić ze mną filiżankę kawy. Odpowiadam że lubię czytać w samotności. Chłopak niezrażony dalej zagaduje, mówi że przyjechał z Wielkiej Brytanii, ma na imię John i studiuje tutaj stosunki międzynarodowe. Ja dalej nie wyglądam na zainteresowaną, wertując gazetę. Nagle on wyrywa mi gazetę z ręki, kładzie obok na krześle i pyta, dlaczego go ignoruję. Odpowiadam więc zgodnie z prawdą, że nie jest w moim typie, i żeby dał mi spokój.

Ten gwałtownie wstaje, krzyczy coś o rasistowskich sukach i zaścianku wschodu, po czym oburzony wychodzi z kawiarni. Chłopaki wybuchają śmiechem, a jedna z dziewczyn oburzona moim brakiem zachwytu nad adoratorem z Wysp, wybiega za nim, obrzucając mnie nienawistnym spojrzeniem.

Tak serio, czy to że nie podobają mi się czarnoskórzy mężczyźni (ot, nie są w moim typie) czyni ze mnie zaściankową idiotkę? Kiedyś podrywał mnie posunięty wiekiem Wietnamczyk, i po nieudanym podrywie potrafił zachować się kulturalnie i z klasą.

by szatynka

* * * * *

Kolejna, tym razem śmieszna sytuacja z Urzędu Stanu Cywilnego. Nie mam pojęcia jak można być tak nierozgarniętym/zapominalskim. Na szczęście nie było piekielnie, ale sympatycznie.

Przychodzi młoda kobieta po odpis aktu małżeństwa. Wklepuję w system - nie ma.
Ja: Pani brała ślub u nas? (dajmy na to że miejscowość Kozia Wólka).
Pani: Tak, dwa lata temu.

Patrzę, szukam, nie ma. Myślę sobie, może błąd systemu. Restartuję program, znów nie ma. Szukam po nazwisku rodowym - też nic.

J: Na pewno u nas pani brała ślub? A jaki - cywilny, konkordatowy?
P: Konkordatowy.

No zastrzelcie mnie - nie ma.

J: Dziwna sprawa, ale ja tu takiego ślubu nie widzę...

Pani wyjmuje komórkę, a ja już zaczynam się wewnętrznie śmiać do rozpuku, bo już wiem, że pani na pewno coś się pomyliło.

P: (rozmawiając przez komórkę) Kochanie, gdzie my braliśmy ślub? W Koziej Wólce, prawda?... Tak proszę pana (zwracając się do mnie), ślub braliśmy w Koziej Wólce.

Patrzę na jej dowód. Miejsce urodzenia - Kozia Wólka. Znakiem tego pod aktem urodzenia będzie informacja o małżeństwie. Otwieram księgę. Było tak jak się spodziewałem. Miejsce ślubu - Pieklisko.

J: Proszę pani, pod pani aktem urodzenia mam informację, że ślub brała pani w Pieklisku, czyli tam jest sporządzony aktu małżeństwa.
P: W Pieklisku? No jak? W życiu. Tu w kościele brałam.

No to ja za telefon i dzwonię do USC w Pieklisku by potwierdzić.

J: Jak pani sama słyszała rozmowę, ślub pani brała tego i tego dnia w kościele w Pieklisku.

Wtedy chyba ktoś wreszcie włączył pani światło w główce:
- No tak! Faktycznie! Ma pan rację! W kościele w Pieklisku.

Wiem, że sytuacja totalnie absurdalna. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu jak można zapomnieć, gdzie się brało ślub dwa lata temu. Ba, mąż też twierdził, że w Koziej Wólce. Do dziś tego nie zrozumiałem.

by sportowiec

* * * * *

Dzisiaj będzie o Januszach biznesu. Mój wujek z racji pracy stołuje się i pomieszkuje w dosyć drogich hotelach. Rzecz działa się w bodajże 4* hotelu w Turcji.

Hotel ten posiadał kilka toalet w "strategicznych" miejscach, coby lokatorzy nie musieli do pokoi biegać. W hotelu często zatrzymywały się także jakieś wycieczki etc. Jak wiadomo po długiej podróży często trzeba z toalety skorzystać. Co więc zrobił przedsiębiorczy pan Janusz? Ano wyniósł ze swojego pokoju krzesło, stolik i talerzyk i zaczął pobierać opłaty za wejście do jednej z toalet.

Niestety niecny proceder pana Janusza wykryto. Nie wiem czy i jakie poniósł konsekwencje, ale szkoda, że tacy ludzie robią Polakom "świetną" reklamę.

by Anns

* * * * *

Opowiem Wam dzisiaj pewną historię sąsiedzką. Tym razem nie będzie o zbyt hałaśliwych lokatorach w bloku czy przysłowiowych sporach o miedzę.

W moim bloku mieszka Piekielny Sąsiad. Człowiek Czysta Złośliwość, którego postępowania nie da się wytłumaczyć. Mam wrażenie, że wielu osobom dokuczał bez konkretnego celu, nie chcąc niczego w ten sposób osiągnąć, tylko ot tak dla rozrywki. Myślę, że każdy z mieszkańców mógłby opowiedzieć jakąś historyjkę z jego udziałem, ja opowiem tę, która spotkała mnie osobiście kilka lat temu.

W III klasie liceum zdałam egzamin na prawo jazdy i następnie za odłożone kieszonkowe, stypendium artystyczne i z ogromną pomocą rodziców kupiłam swój pierwszy samochód - używanego Fiata Pandę. Będąc jeszcze niedoświadczonym kierowcą, na początku starałam się parkować tam, gdzie miejsce było trochę szersze. Pod blokiem miejsca postojowe były wyznaczone w sposób prostopadły, a gdy wracałam do domu np. o 13, to często zdarzało się, że moje "maleństwo" stało jak ta sierotka samotnie na parkingu, więc z tym nie miałam problemu, przynajmniej przez kilka pierwszych tygodni.

Piekielnemu coś najwyraźniej nie pasowało. Po pewnym czasie zauważyłam, że parkuje swoje wozidło (nie pamiętam, co to dokładnie było, ale gabarytowo wielkości Nissana Qashqai) obok mojego. "Za bardzo" obok. Sąsiedzi mówili, że widzieli, jak Piekielny poprawiał kilkanaście razy swój samochód, żeby "przytulić" się do mojej Pandy na odległość nawet nie lusterek, a jednego lusterka (chociaż obok było sporo wolnego miejsca). Na dodatek często parkował w ten sposób po mojej lewej stronie, czym uniemożliwiał mi w ogóle wejście do samochodu od strony kierowcy - drzwi dało się otworzyć na maksymalnie 20 cm ;)

Kiedy pierwszy raz to zobaczyłam postanowiłam, że skorzystam jednak z komunikacji miejskiej.
Kilka razy zdarzało mi się wsiadać przez drzwi od pasażera i przeciskać się na fotel kierowcy, a dwa razy wsiadałam przez bagażnik, bo ktoś równie mocno rozgarnięty zastawił mnie z drugiej strony.
Kombinowałam i parkowałam prostopadle tyłem (w końcu przy wyjeździe na milimetry lepiej jechać do przodu niż cofać ;) zwłaszcza samochodem bez wspomagania kierownicy). Później parkowałam samochód dalej od bloku - dla mnie nie było problemu, żeby przejść sobie te 200-300 metrów, ale mieć spokój.

Wszystko to trwało kilka miesięcy, w ciągu których wielokrotnie zwracałam Piekielnemu uwagę, że nie zostawia mi miejsca, żeby wsiąść do samochodu i żeby parkował trochę dalej. W odpowiedzi słyszałam tylko całą serię wyzwisk i stwierdzenie: "no przecież nie ma narysowanych linii wyznaczających miejsca parkingowe, więc o co pani chodzi".

Jakiś czas później wracałam z moim tatą przez osiedle, kiedy niemal napadł na nas Piekielny. I drąc się oświadczył nam, że zarysowałam mu samochód przy wyjeżdżaniu z parkingu, odjechałam z miejsca zdarzenia, jego znajomy widział całe zajście i on wie, że to ja, on już powiadomił Policję i na koniec dodał, że prawo jazdy musiałam znaleźć w paczce chipsów. Próbujemy z tatą dowiedzieć się kiedy to miało mieć miejsce i niech pokaże nam zniszczenia. Odpowiedzi się nie doczekaliśmy, przyszło natomiast za jakiś czas wezwanie z Komisariatu Policji, żebym się zgłosiła na przesłuchanie.

Poszłam jak na ścięcie. Może faktycznie go gdzieś drapnęłam i nie poczułam? Jestem typem osoby, który jak coś zepsuje, to jednak się przyznaje, więc nie zwiałabym celowo. Układałam w myślach wypowiedź, żeby jednocześnie wskazać, że Piekielny celowo podjeżdżał blisko mojego samochodu, chociaż miałam niewielkie szanse, żeby obronić się tym zarzutem.

Obrona okazała się prostsza, niż myślałam. Do zdarzenia miało dojść w momencie, kiedy po pierwsze parkowałam już w zupełnie innym miejscu, a po drugie moja Panda... stała przez tydzień w warsztacie samochodowym ;) Jestem niesamowicie wdzięczna tamtemu warsztatowi, że zawsze przy oddaniu samochodu do naprawy wystawiali kartkę z datą przyjęcia auta, wykazem prac do zrobienia i przewidywaną datą odbioru. Po załączeniu do dowodów tego dokumentu, mówiąc kolokwialnie - Policja odczepiła się ode mnie.

Co się później okazało i dotarło do mnie pocztą pantoflową (od znajomych, którzy mają znajomych, którzy znają Piekielnego)? Piekielny prawdopodobnie gdzieś na mieście zarysował sobie cały bok o jakiś słupek. Nie chcąc tracić zniżki i korzystać z AC postanowił, że wybierze sobie jakąś ofiarę i oskarży ją o zarysowanie jego samochodu. Padło na mnie, bo pół osiedla widziało jak nasze samochody wyglądały prawie jak zrośnięte, a na dodatek byłam młodą dziewczyną, więc na pewno nie miałam doświadczenia jako kierowca.

Nie mam pojęcia jak potoczyły się dalsze losy Piekielnego i jego samochodu, faktem jest, że po jakimś czasie zaczął go parkować na parkingu strzeżonym. Mnie zaś to wszystko nauczyło wyjeżdżania z ciasnych miejsc parkingowym i cofania na milimetry lepiej, niż niejeden facet.

by astor
2

Oglądany: 65991x | Komentarzy: 53 | Okejek: 229 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało