Odnośnie reklamy leków: sam ten fakt mnie nie wkurza. Już bardziej irytuje mnie, że takie leki, jak większość reklamowanych istnieje. Nie dlatego, żebym uważał je za niepotrzebne, ale dlatego, że nowy lek robiący to samo co dotychczasowy, tylko pod inną nazwą, marką i zarabiający na inną firmę, w ogóle nie powinien zostać dopuszczony do produkcji (vide większość przeciwbólowych). Z tego powodu, na który często powołują się krytycy reklam leków: że delikwent, który chce coś zażyć i przeczyta, że zażył już 8 apapów i więcej mu w danym dniu nie wolno, przerzuci się na ibuprom, bo tego jeszcze dziś nie jadł. Z drugiej zaś strony: czy można winić firmy produkujące leki, że ludzie nie czytają ulotek żrąc to? Przecież każdy z nich ma jak wół napisane, że zawiera tyle i tyle paracetamolu oraz jaka jest dawka paracetamolu dozwolona dziennie. Czy jeśli ktoś jest na tyle tępy, że myśli, iż panadol ma inny paracetamol niż ... (nazwy mi się skończyły), to naprawdę jest wina państwa lub tych firm? Sorry, ale przy tak sformułowanych "instrukcjach obsługi" na ulotkach nawet w amerykańskim sądzie nie przeszłoby odszkodowanie za zrujnowane zdrowie, bo "firma nie uprzedziła".
A co do reklamy skierowanej do dzieci - zupełnie mnie nie wkurza. Po pierwsze dlatego, że robi się z tego hipokryzję: jest niby zakaz kierowania jakiejkolwiek (
jakiejkolwiek!!!) reklamy do dzieci, ale gdy reklamowano (niekomercyjną, ale niewyjętą spod tego zakazu) akcję "czytaj swemu dziecku 20 minut dziennie", to nikt nie podnosił larum. A z komercyjnych względów mogłyby to robić choćby telewizje, które obok internetu konkurują z książkami o wolny czas dzieci, do których - w sposób nachalny - kierowano te reklamy. Więc jeśli tam wolno, to niech będzie wolno analogicznie przekazywać treść "siedź w internecie co najmniej 20 minut codziennie". Po drugie: nie wyobrażam sobie dobrej reklamy zabawek nieskierowanej do dzieci. Przy założeniu oczywiście, że mówimy o zabawkach bez walorów edukacyjnych, za to z walorami estetycznymi z dziecięcego punktu widzenia oraz innymi istotnymi (śpiewa, pokazuje język, chodzi do tyłu na rozkaz, etc...). Więcej powiem: nie wyobrażam sobie sprzedającego się produktu tego typu, którego sam wygląd nie byłby reklamą skierowaną do dzieci. Proponuję eksperyment: dwie identyczne lalki, różniące się tylko tym, że tam, gdzie jedna z nich jest różowa, druga z nich jest szara. I dowolna ilość dzieci mówiących, którą wolą. A potem - w myśl zakazu - przemalowanie wszystkich lalek na szaro, bo różowy okazał się reklamą skierowaną do dziecka. Po trzecie: jeśli się wkurzać, że dzieci nie wychwycą ironii, to może również wkurzać się na każdą bajkę, w której występuje jakakolwiek rzecz fizycznie niemożliwa w rzeczywistym świecie? Na przykład spadanie dopiero wtedy, gdy zobaczy się brak gruntu pod nogami? Obowiązkowo należałoby wówczas zakazać również dzieciom czytać fantastykę, z tych samych powodów. Po czwarte: z podobnych powodów, co reklamy skierowane do dzieci (i reklamy leków), można próbować dyskredytować reklamy skierowane do dowolnych grup społecznych pod lepszym lub gorszym pretekstem. Na przykład reklamy funduszy powierniczych: teoretycznie każdy człowiek powinien wiedzieć, że można na tym stracić, choćby dlatego, że napisane jest to w broszurze informacyjnej, której przeczytanie trzeba poświadczyć podpisem przed zakupem jednostek funduszu. Ale można się przyczepić, że reklama adresowana jest do tych, którzy potrzebują dodatkowych pieniędzy, a tacy ludzie mogą dać się omamić i ponieść stratę, której w budżecie nie załatają. Można też powołać się na przykład leków i stwierdzić, że ludzie i tak nie czytają ulotek i broszur. Świetnie, tylko co w zamian? Obowiązek umieszczania w reklamie wszystkich niekorzystnych informacji tłustym drukiem? Po piąte wreszcie: dzieci będą tak czy siak narażone na reklamowy przekaz. Czy to, że ich klasowy idol ma komórkę konkretnej marki, pozostanie bez wpływu? Różnica jest tylko w kosztach tej reklamy i w tym, z czyjej kieszeni idą, ale przecież nie o to chodzi przeciwnikom takich reklam, prawda? Reklama nie staje się lepsza lub gorsza, gdy poznajemy źródło jej finansowania, w każdym razie nie powinna.
Generalnie (co może nie wynika z treści mojego pierwszego posta): jestem za wolnością reklamodawców, ale bez wprowadzania w błąd klientów. Ograniczyłbym ją być może dwoma obostrzeniami. Po pierwsze: wszelkie widełkowe profity klienta należy podawać "od". Po drugie: wszelkie widełkowe wydatki klienta należy podawać "do". Czyli odwrotnie, niż się praktykuje. Nie "komórki od złotówki" tylko "komórki do 999 złotych". Natomiast jeśli reklama się nie podoba z innych powodów, zawsze pozostaje bojkot konsumencki, który naprawdę potrafi być skuteczny.
Pozdrawiam,