Aż nabrałem ochoty na buchające życiem; parną, tętniącą atmosferą i szkarłatnym szaleństwem opowieści Pani Mai Kossakowskiej. Wrrrggrra, chciałbym znowu z nią porozmawiać
"
Na twoim miejscu bym tego nie robił.
To nie jest groźba ani ostrzeżenie. Ja nie grożę ani nie ostrzegam. To proste
stwierdzenie faktu.
Na twoim miejscu nie robiłbym tego, chłopie.
Nie pakowałbym się w te historie. Jasne, wydają się atrakcyjne, egzotyczne,
pociągające. Po prostu fajne. I zapewne są takie.
Ale nie dla ciebie.
Pustynia patrzy na mnie czerwoną, wyschłą kataraktą spękanej ziemi. W
oddali majaczą blade, błękitne i fioletowe masywy gór Atlas. Wyglądają jak
uśpione wielbłądy. Szosy prawie nie widać. To ta spękana, cienka tasiemka
wypłowiałego burego asfaltu, rzucona na rudy lateryt gleby. A tamta cienka kreska
na horyzoncie, przypominająca zbyt zamaszysty ślad ołówka na delikatnej
powierzchni akwareli, to rzymski akwedukt. Lubię to miejsce. Ruiny pośrodku
czerwonej pustki. Odpręża mnie tutejszy nastrój, lekko nostalgiczny, kwaśnawy
aromat zatęchłego grobu. Siedzę w kucki na szczycie marmurowego krużganka.
Czekam. Mam tu na co czekać.
Ty nie masz czego szukać.
Podnoszę głowę, przymykam powieki. Wiatr się wzmaga. Niesie z
rozpalonego wnętrza kontynentu drobiny piasku. Można się nim upić, tym
wiatrem. Zachłysnąć, oszołomić, do głębi nałykać zwierzęcym szaleństwem,
zapomnieć. Nafukać lepiej niż jakimkolwiek kwasem, który miałeś w wilgotnych,
słabych dłoniach dzieciaka z dobrego domu.
Nie lubię cię.
Wkurzasz mnie. Przeszkadzasz. Zaburzasz mój niespokojny odpoczynek,
moje niecierpliwe wyczekiwanie. Moją chwilę ciszy przed sztormem. Pstrykasz
te swoje idiotyczne zdjęcia, ten bezmyślny testament zdychających w upale
wakacji. Twoja brzydka, naburmuszona laska gapi się na starożytne kolumny z
miną zblazowanego klienta burdelu wybrzydzającego nad przebrzmiałą urodą
panienek. Wachluje się mapą turystyczną, że niby tak jej nudno i gorąco.
Znam takie jak ona. Płaska, pospolita twarz bez śladu makijażu, na
opitolonych jak po tyfusie mysich włosach szmaciany kapelusz gwizdnięty z
pogrzebu niemowlęcia, bezkształtna bluzka, workowate spodnie do kolan i
sandały, które wyglądają, jakby ubogi Mandingo wyciął je ze starej opony.
Kwintesencja współczesnej kobiecości. Panna Jesteś Tego Warta. Vagina
Dolorosa.
Wiesz co? Ona też mnie wkurza.
Coś mi się zdaje, że wybraliście się w niewłaściwe miejsce o bardzo
niewłaściwej porze.
Niewiedza niczego nie usprawiedliwia. Przeciwnie. Jeśli jesteś, kurwa, za
durny, żeby się tego domyślić, to pewnie nie masz prawa żyć. Bezlitosna matka
przyroda już o to zadba, chłopie. Tak mi się jakoś widzi.
Poprawiam poły skórzanego płaszcza, bujam się na obcasach kowbojek.
Mały, płaski, przezroczysty skorpion przebiega po kamieniach. Jaszczurka, złota,
metaliczna jak elegancki długopis, leży tuż koło mojego buta, pijąc gorąco wprost
z marmuru i powietrza. Niebieski pasek na jej boku przypomina ślad flamastra.
Marker podkreślający jej krótkie, nieważne istnienie.
Takie jak twoje, bracie.
Poprawiasz pingle na szerokim nosie przygłupa i pstrykasz te swoje foty,
jakby ci to mogło zastąpić porządny seks albo dobrą bójkę.
Swojej odętej księżniczki oczywiście nie wolno ci sfotografować. Ona sobie
nie życzy. To głupie, nie będzie się mizdrzyć, a poza tym nie, bo taki ma kaprys.
Jeśli o mnie chodzi, to mógłbym najwyżej wgnieść jej mordę butem w piasek
i zobaczyć, co z tego wyniknie.
Nic specjalnego, obawiam się.
Ale tobie zostaje machanie cyfrówką nad stelą grobową jakiegoś
pieprzonego rzymskiego legionisty sprzed dwudziestu wieków.
W powietrzu unosi się coraz więcej kwarcowego, rudego pyłu. Naciągam
kapelusz głębiej na czoło. Szerokie rondo zasłania mi pół twarzy. Leniwym
gestem sięgam do kieszeni, wyjmuję papierosa. Strzela zippo, ogień parzy palce,
którymi staram się osłonić go od wiatru.
Wiatr. Pachnie pustynią. Siłą, dzikością, szaleństwem. Groźbą, gniewem i
aktami desperacji. Zbrodnią. Zamykam z lubością oczy, chłonę każdy suchy,
gorący powiew. Nadchodzi to, na co tak długo czekałem.
Hamsin.
To moja pora. Czas upału i niezdrowych zmysłów. Ładowania akumulatorów
na cały pieprzony rok. Czas wynajdowania nowych historii.
Upuszczam peta na antyczny bruk ulicy. Wpada prosto w koleinę wyżłobioną
w kamieniu przez koła setek rydwanów.
Nie widzisz mnie, choć siedzę jak gargulec prawie nad twoją głową. Jasne,
że nie widzisz. Nie rzucam cienia.
Dobra. Chyba trzeba zejść i się przywitać. Nazywają to ponoć dobrym
wychowaniem.
Zeskakuję z muru na marmurowe płyty chodnika. Jedna pęka pod moim
ciężarem na równe połowy. Łuuup, mówią moje buty.
– Aaaaa – bezmyślnie rozdziawiasz usta.
Złota jaszczurka przestraszona śmiga do dziury pod kamieniami. Wąski,
lśniący pocisk z rozgrzanego na słońcu mosiądzu.
W powietrzu czuć zapowiedź burzy.
- Co, że całe czarne, bez tęczówek i białek? No i co z tego? To źle? Przecież
uczyli cię, siostro, żeby nikogo nie oceniać, co? Nie wolno wartościować, rybko.
Nie ma dobra ani zła i takie tam. Nie pamiętasz?
- Kim jesteś? Kim naprawdę...
- Zbieraczem historii - przerywam ostro. - Ile razy mam powtarzać?
- Czego chcesz? - głos chłopaka łamie się jak przy mutacji.
Pokazuje w uśmiechu zęby.
- Pomóc. Odwrócić to, co nieodwracalne. Waszą śmierć, która nastąpi -
zerkam na zegarek - za jakieś piętnaście minut, najdalej. Bo chłopcy już tu są.
Zauważyli wasz samochód. I, obawiam się, nie pozwolą wam odjechać.
Dzieciak ściska swoją cyfrówkę, jakby to była jakaś cholerna królicza łapka.
- I co za to chcesz? Nasze dusze?
No nie, teraz to przegiął.
- Na diabła mi wasze pieprzone dusze? Nic nie chcę. Taki ze mnie dobry
chłopak. Proponuję losowanie. Jeśli wygracie, odjedziecie, jakbyście byli dla
nich niewidzialni. Jeśli przegracie, chłopcy was dorwą. No jak? Wchodzicie w to
czy mam się wynosić?
- Wchodzimy - chrypie laska nadspodziewanie stanowczo.
- Brawo, królowo - mówię. - Zdecydowałaś, więc będziesz losować za was
oboje.
Cofa się odruchowo.
- Ale ja nie... nie wiem...
Podnoszę wzrok, spoglądam wprost w gorące słoneczne oko. Nie oślepia
mnie. Jasne, że nie.
- Zauważyliście, jaką moc ma słońce? Ta cholernie wielka kula płonących
gazów to ogromna moc. Niezwykła potęga. Bezpośrednie uderzenie promieni
słonecznych zmienia losy świata. Naprawdę. Upał wyzwala potężne emocje,
ogromną energię. Zwróciliście kiedyś uwagę, że wszystkie wielkie religie
zrodziły się w gorących krajach? Ktoś szedł na pustynię i wracał z udarem
słonecznym, a także gotowym programem uzyskanym wprost od Najwyższej Istoty.
Rany, to były dopiero fantastyczne historie. Te wszystkie wzloty, zwątpienia,
szaleństwa, wszystko w imię potężnej mistyki. Perły mojej kolekcji. Prawdziwe
szlachetne kamienie. Czystsze, bardziej wartościowe niż sam Kohinoor.
Bezcenne. Wasza historia to nic godnego uwagi, obawiam się. Ale w sumie to nie
moja sprawa. No dalej, królowo. Jesteś gotowa ze mną zagrać?
- Zaraz! - plącze się. - Zaraz. Nie wiem, czego pan chce...
W obliczu niebezpieczeństwa nie lgną do siebie, nie podtrzymują się na
duchu. Nawet nie szukają nawzajem swoich dłoni. Przeciwnie, odsunęli się
trochę, jakby każde pokazywało, że ma czyste ręce, że winne jest to drugie. Laska
patrzy na okularnika jak na śmiecia. W oczach ma żądzę mordu. To pewnie był
jego pomysł, ta wycieczka do ruin. Ona najchętniej nie ruszyłaby tłustawej dupy z
hotelu. Gdyby wyszli z tego, a oczywiście nie wyjdą, zrobiłaby mu z odbytu
lądowisko F-16. Na moje oko niezbyt dobrze rokuje to związkowi. Ale czy to
moja brocha?
- Chcę, żebyś wylosowała cztery kamienie z mojej kolekcji. Jak cztery strony
świata, cztery wiatry, cztery pory roku. Symboliczne cztery żywioły. Od wody,
ognia, powietrza i ziemi - tłumaczę spokojnie. - Jeśli uda ci się wybrać choć
jeden szlachetny, jedną niezwykłą, oszałamiającą opowieść, może uda mi się coś
dla was zrobić. Oszukać czas. Cofnąć nieodwołalne. Wtedy nie umrzecie.
- To wariat. Wariat - jęczy chłopak. - Uciekajmy stąd! Jezu, nie ma na co
czekać! Zostaw tego posranego psychola i chodź! Do samochodu, a potem...
- Samochód już zobaczyli. Te skurwysyny z bronią. Prawdziwe jak ja i ty,
dupku! Jak myślisz, pozwolą nam wsiąść i odjechać?! No, pozwolą?! - przerywa
mu ostro, histerycznie. - Nie dociera do ciebie, tępaku? On może i ma świra. Ale
nie rzuca pieprzonego cienia i patrzy czarnymi dziurami zamiast oczu! Sprzedam
mu pierdoloną duszę za swoje życie. Rozumiesz? Chcę żyć, gnoju! Muszę żyć! I w
dupie mam, co ty na to i co się z tobą stanie!
Pięknie, królowo. Lubię, jak ktoś zdecydowanie stawia sprawę. I cenię
szczerość. Rzecz jasna, i tak nie przeżyjesz, ale nie musisz o tym wiedzieć, nie?
Tego, co nieodwołalne, nie da się przecież odwrócić. Niepotrzebnie się łudzisz.
Zwraca do mnie zaciętą, bladą twarz.
- Dobra, to co mam robić?
Zabić go na początek, mam ochotę powiedzieć, lecz przecież zrobiłaby to, a
przynajmniej się starała, więc straciłbym kawał dobrej zabawy.
- Sięgnąć głęboko w piasek i wybrać cztery kamienie. W tym przynajmniej
jeden szlachetny. OK, niech będzie moja strata. Może być i półszlachetny. Wtedy
sprawię, że odjedziecie cali i zdrowi.
Dziewczyna waha się.
- W piasek? - powtarza. - Tak po prostu?
Kiwam głową.
- Noszę swoją kolekcję zawsze przy sobie, siostro. Jak by ci to
wytłumaczyć? Ona nie jest za bardzo z tego świata. Rozumiesz?
Nie rozumie, ale to nic. Przykuca wśród starożytnych płyt chodnikowych,
niepewnie muska dłonią ziemię. W oddali słychać już podniecone, gardłowe
głosy przemytników.
- Śmiało, królowo - ponaglam. - Nie mamy dla siebie całej wieczności.
Zamknij oczy i losuj.
Więc posłusznie przymyka powieki, sięga palcami w piasek. Widzę
zaskoczenie na jej twarzy, gdy dotyka ukrytych w pyle kamieni. Tyle ich tam leży.
Setki. Tysiące.
Głosy przybliżają się. Słychać metaliczny klekot oporządzenia i tupot nóg.
Chłopak rozpaczliwym gestem wpija sobie palce we włosy, czochra nerwowo
czuprynę.
- Szybciej! - szepcze ochryple. - Szybciej, na litość boską!
Palce grzebią w piasku, wreszcie wyciągają kamień. Ładny, łaciaty otoczak
ze złotymi plamami miki.
- Pudło - mówię. - To zwykły kamyk. Dawaj dalej, siostro.
Jest szara jak płótno, broda jej się trochę trzęsie. Widzę, jak przerzuca w
głowie tabelki statystyczne, powtarza, że się uda, przecież musi się udać. Nic z
tego, lecz po co wyprowadzać ją z błędu?
- Jeszcze trzy - mówię, uśmiechając się z otuchą.
Więc znów sięga w piach, jej dłoń drży wyraźnie. Wstrzymujemy na sekundę
oddech, a potem z pyłu wynurza się gładki, płaski kawałek granitu. Ups! Chyba
się znów nie udało.
Jej towarzysz wydaje głuchy, psi skowyt. Oczy ma wytrzeszczone, wyglądają
jak wepchnięte za okulary ugotowane jaja. Ale Panna Workowate Gacie się nie
poddaje. Zagryza usta gniewnie, rozpaczliwie. Co, u diabła, przecież jest tego
warta? Wszyscy jej zawsze wmawiają, że wystarczy chcieć, że sukces jest na
wyciągnięcie ręki. Ma się udać, bo tak! Ma, do cholery!
Trzęsąca się, spocona ręka znów nurkuje w piasku. Tym razem kamień jest
nieregularny, krzywy, poprzerastany żyłkami rudy. Nikt by nie chciał wprawić
czegoś takiego w pierścionek. Sorry, królowo.
Laska obraca go w palcach, jakby nie chciała uwierzyć.
- Został ostatni - mówię uprzejmie. - Jeśli chcesz, on może losować za
ciebie. Kto wie, może dopisze mu szczęście.
- Nie! - warczy wściekle. - Ja sama!
Super, Zosiu Samosiu. Ale pretensję możesz mieć tylko do siebie.
Waha się, niezdolna podjąć ostatniego wyzwania. Przebiera palcami w
piachu, dysząc ciężko. Jej policzki mają kolor cyklamenu, skóra jest brudnobiała,
napięta, spocona. Okularnik gapi się na nią zbyt przerażony, by oddychać, jakby
była saperem majstrującym przy bombie atomowej.
To mniej więcej taka liga. Niedouczony saper i ładunek nuklearny. Nie
martw się, siostro. Nieważne, który kabelek przetniesz, zielony czy czerwony. I
tak polecisz do nieba w wielkim, pieprzonym bum!
- No? - ponaglam. - Bo stracisz tę ostatnią szansę. Oni już tu idą. Słyszysz?
Słyszy.
Dlatego rozpaczliwie chwyta pierwszy z brzegu kamień, ściska w zaciśniętej
pięści, bojąc się spojrzeć. Ciężkie od czerwonawego pyłu łzy spływają zza
zamkniętych powiek, rysują zygzaki brudu na cyklamenowych policzkach.
Powoli, bardzo powoli rozchyla palce. Ale nie patrzy.
- Nie! Jezu, nie! - wrzeszczy okularnik, wytrącając jej z dłoni mały biały
otoczak. - Teraz ja! Teraz moja kolej! Ja też chcę! Ja muszę losować!
Skurcz wykrzywia twarz dziewczyny. Spazm rozpaczy i nienawiści.
- Bydlę! Bydlę! Bydlę! - syczy cichym, pełnym jadu głosem, nie wiadomo,
do mnie czy do swego chłopaka. - Skurwielu! Chuju! Jebany śmieciu!
A on pada na kolana, smarkając i szlochając, rozgarnia piasek
zakrzywionymi jak szpony paluchami.
- To był opal! Widziałem! Opal! Przysięgam! Powiedziałeś, że wystarczy
półszlachetny! I był! Był! Przysięgam!
- Nie - mówię spokojnie. - Nie był. Spójrz. Mam je tu wszystkie.
Pokazuję mu rozwartą dłoń z czterema wylosowanymi kamieniami. Jego
twarz flaczeje, jakby ktoś spuścił z niej powietrze.
- Nie! Nie! Oszukujesz, świnio! Skurwysynu! Oszukujesz! Oszu...! Boże!
Ratunku!
Wyrzuca ramiona w górę, łapie się za głowę w oszalałym zadziwieniu. Jego
kobieta wciąż klnie monotonnie, nienawistnie, plugawo.
A napastnicy są już w alejce, biegną, podzwaniając oporządzeniem, celując z
automatów. Krzyczą gardłowo, w gęstwinach bród połyskują białe jak szron zęby.
Oczy mają dzikie, skupione.
Żegnaj, siostro. Żegnaj dupku z cyfrówką. Obawiam się, że nikogo nie
będziesz katował swoimi kiepskimi fotami. Bo tu gra idzie o znacznie wyższą
stawkę. Bardzo wysoką.
* * *
Siedzę na marmurowym krużganku. W dole, pode mną, rozgrywa się
przemoc, i śmierć, i brutalność. Patrzę, jak głowa okularnika pod ciosami kolb
zamienia się w pęknięty melon, a potem czerwoną, brzydką pulpę. Wrzaski
Królowej Wszechświata już zamierają, cichną, rozproszone w melancholijnej
ciszy starożytnych ruin.
Ziewam. W sumie wszystkie gwałty są takie same. Cholernie nudne.
Czekam, aż skończą, załatwią swoje sprawy i pójdą. Kołyszę się na
obcasach kowbojek, od czasu do czasu popijam łyk whisky, na rozgrzewkę.
Obracam w dłoniach cztery wylosowane kamyki. Cztery pory roku. Wiatry. Strony
świata. Cztery żywioły.
Czekam na hamsin.
* * *
W sumie wiem, że są jeszcze inni kolekcjonerzy podobni do mnie, ale nic
mnie to nie obchodzi. Niech robią swoją robotę. Nie wchodzimy sobie w drogę.
Czasem, bardzo rzadko, gdy wpadamy na siebie, po prostu rozchodzimy się w
swoje strony. Oni nie zbierają takich historii jak ja. Gromadzą inne kolekcje.
Zdrady. Grzechy. Lubieżność. Małe podłości dnia codziennego. Zabójstwa.
Okrucieństwa. Kłamstwa. Co tam kto lubi.
Wolę myśleć o sobie jako o zbieraczu nieco bardziej wyrafinowanym.
Finezyjnym. Bo moje historie zawsze muszą zawierać element nadprzyrodzony.
Kroplę mistyki. Duszę. Magię. Szczyptę niezwykłości w normalnym świecie.
Szaleństwo.
Dlatego mój zbiór jest szczególny. Niezwykły. I cenny.
Kiedyś się z nim rozstanę. To oczywiste. Po to go hołubię i powiększam. Po
to poszukuję wciąż nowych okazów. Żeby gdy już nastanie koniec czasów,
sprzedać go za wygórowaną cenę. Za przywilej godziwego życia. Za różne
profity.
Kiedy przyjdzie właściwa pora, kiedy już wypełnią się dzieje, dwie
odwieczne siły, dobro i zło, będą musiały wznieść dwa przeciwstawne gmachy.
Dom Światła i Dom Ciemności. A do budowy będą używać kamieni. Z kolekcji
takich jak moja. Bo cóż lepszego można zaoferować budowniczemu niż dobry,
solidny kamień?
Ta budowla, która okaże się wyższa, solidniejsza, piękniejsza, zwycięży.
Stanie się fundamentem nowego imperium, nowego porządku. Światła bądź
Cienia.
Wtedy moje historie okażą się szczególnie wartościowe. Wtedy Pan
Ciemności zapłaci mi za nie cenę, której zażądam.
Nie mam bowiem wątpliwości, kto wygra rywalizację. Podróżuję po ziemi
wystarczająco długo, żeby mieć pewność. Zło, występek, śmierć, zbrodnia królują
na każdym kroku. Wystarczy się tylko pochylić i czerpać pełnymi garściami.
Pewnie gdzieś tam błąkają się emisariusze Światła, zbierając te żałosne
skrawki dobroci i miłości, miłosierdzia i współczucia. Krzyżyk im na drogę. To
ich wybór, jakie kolekcje chcą gromadzić. Mnie nic do tego.
Ja znam ludzi. Przebywam wśród nich od tysięcy lat. Więc powodzenia,
chłopcy. Ja mam zamiar ustawić się raz a dobrze na całą wieczność. A moje
opowieści, moje piękne, szlachetne kamienie bardzo mi w tym pomogą.
Wolę stać po mrocznej stronie słońca. Po mrocznej stronie jego potężnej
mocy.
Obracam w kieszeni cztery wylosowane otoczaki. Królowa Wszechświata i
jej przydupas już ich nie usłyszą. Szkoda. Ktoś powinien. Wylosowane opowieści
nie mogą wrócić do kolekcji, jeśli ktoś ich nie wysłucha. Muszą się rozwinąć,
poszybować w przestrzeni, zalśnić wszystkimi barwami. Słowem, powinny mieć
słuchaczy. Historie są po to, żeby je opowiadać. To je szlifuje, tak jak
odpowiednia obróbka wydobywa połysk szlachetnych kamieni. Dodaje im blasku.
Przydaje klasy niczym właściwa oprawa.
Trudno. Padło na was. Opowiedziałem je wam, skoro tamci już gryzą piach.
A ostrzegałem rzetelnie na początku. Nie pakujcie się w to. Teraz jest już za
późno. Pamiętacie? Tego, co się już wydarzyło, nie da się odwrócić.
Więc właśnie trzymacie je w dłoniach. Moje cztery historie. Część kolekcji.
Żywioły. Wiatry. Pory roku. Każda inna. Do wyboru podług gustu. To nie są żadne
klejnoty, przyznaję. Nawet nie półszlachetne gemmy. Ot, zwykłe otoczaki. Tyle że
ładne.
Ale wysłuchaliście ich. Teraz nie macie już odwrotu. Bo właśnie
spotkaliście Upiora Południa i pozostajecie w jego mocy. W mocy opowieści,
upału, gorąca i słońca palącego na wiór.
Rozgrzanych kamieni.
Więc nie dziwcie się, gdy pewnego dnia przyjdę po was. Och, rozpoznacie
mnie, jestem pewien. Przybędę w środku dnia, z uśmiechem na ustach i duszą
pełną płomieni. I wiecie co? Wcale nie sądzę, żebyście się ucieszyli na mój
widok.
Możecie mnie nazywać, jak wam się podoba. Mam wiele imion. El Jantar.
La Siesta. Południca. Dusioł. Diabeł. Demon. Żniwiarz. Syndrom karoshi.
Niewydolność oddechowo-krążeniowa. Jasny szlag. Zawał. Do wyboru.
Nie dbam o imiona. Interesują mnie tylko dobre historie.
Nie wiem, czy wasze okażą się dostatecznie ciekawe, ale sprawdzę, gdy
czas się wypełni. Obiecuję, że sprawdzę.
A ja zawsze dotrzymuję obietnic.
* * *
Zeskakuję z portyku. Podeszwy butów wzbijają obłoczki czerwonawego
pyłu. Hamsin jest blisko. Czuję go w sercu.
Podchodzę do trupa okularnika, zanurzam palce w jego krwi. Podnoszę do
nosa. Pachnie żelaziście, słono, gorąco. Jak szaleństwo, zbrodnia, śmierć. Jak
sirocco ciągnące z pustyni.
Pstrykam palcami na wietrze. Miałki pył ucieka w powietrze. Oto, co jest
warta ich historia. Nic. Nawet nie odłamek żwiru, małe ziarenko piasku. Nieco
rudawego prochu.
Otrzepuję palce.
Czas ruszać. Czas szukać nowych, wspaniałych opowieści.
Słońce toczy się już ku zachodowi. Wkrótce spadnie za horyzont, spryskane
szkarłatem, niczym odcięta głowa.
Nie boję się słońca. Jestem dzieckiem upału, Upiorem Południa. Zjawą
jasnego dnia. Za to wy powinniście się go lękać. Wy tak.
Nie ma powodu bać się nocy, drżeć przed ciemnością. Noc to tylko brak
światła. Niedobór niewygodny dla waszego podstawowego zmysłu, wzroku.
Strach przed mrokiem to tylko zwykły ludzki zabobon. Owszem, noc ma swoje
tajemnice, swoje potwory, swoje przerażenia, ale w większości przypadków
wynikające z obsesji, złudzeń, szaleństwa, zwidów i omamów. Braku
odpowiedniego oświetlenia, jeśli można tak powiedzieć.
To dzień przynosi prawdziwe lęki, prawdziwy szok. To w środku lata,
rankiem lub słonecznym popołudniem dowiecie się, że macie raka, że wasi bliscy
mieli wypadek, że zdradza was żona, że wylali was na bruk, że nieuczciwy
deweloper okradł was ze wszystkich oszczędności.
Wtedy noc, pełna swoich duchów, klekoczących w szafie szkieletów i
potworów czających się pod łóżkiem, wyda wam się niegroźna i łagodna niczym
bajka dla niezbyt rozgarniętych bachorów.
Bo prawdziwe koszmary, te najgorsze, najstraszniejsze, rodzą się zawsze w
godzinie południa, w pełnym świetle dnia.
--
We are House Atreides. There is no call we do not aswer. There is no faith that we betray.