Małe miasteczko w Arizonie, skwar, kaktusy, spękana ziemia, nie da się ukryć - Dziki Zachód. Saloon wypełniony po brzegi kowbojami, którzy - jak to kowboje - piją whisky, tną w karty i od czasu do czasu naparzają się po twarzach krzesłami.
Nagle drzwi do saloonu otwierają się z trzaskiem i staje w nich... marynarz. Koszulka w paseczki, granatowe dzwony i czapeczka - jak z obrazka. Zapada cisza. Marynarz chwilę wodzi mętnym wzrokiem po lokalu wreszcie mówi:
- Przepraszam, wczoraj przypłynęliśmy, skoczyłem na szklaneczkę do tawerny, widać zapiłem ociupinkę za mocno... mniejsza z tym, mam jedno pytanko: którędy do portu?
W dotychczasowej ciszy zaczynają pobrzmiewać stłumione śmiechy.
- Portu? A jaki port masz na myśli, marynarzyku? - pyta jakiś przytomniejszy dżentelmen
Marynarz spogląda na kowboja z bezbrzeżnym zdziwieniem
- Jaki? Singapur przecież! A gdzie ja jestem...?
Nagle drzwi do saloonu otwierają się z trzaskiem i staje w nich... marynarz. Koszulka w paseczki, granatowe dzwony i czapeczka - jak z obrazka. Zapada cisza. Marynarz chwilę wodzi mętnym wzrokiem po lokalu wreszcie mówi:
- Przepraszam, wczoraj przypłynęliśmy, skoczyłem na szklaneczkę do tawerny, widać zapiłem ociupinkę za mocno... mniejsza z tym, mam jedno pytanko: którędy do portu?
W dotychczasowej ciszy zaczynają pobrzmiewać stłumione śmiechy.
- Portu? A jaki port masz na myśli, marynarzyku? - pyta jakiś przytomniejszy dżentelmen
Marynarz spogląda na kowboja z bezbrzeżnym zdziwieniem
- Jaki? Singapur przecież! A gdzie ja jestem...?
--
ryćk'n'rotfl