:kociara mnie zrozumie, a „nie wtajemniczonym” tytułem wstępu : 20 kwietnia jest bardzo ważny termin podatkowy i ludzie mojej profesji roboty mają od przerąbania. Lepiej im doopy w tym czasie nie zawracać. W ogóle. W szczególności lepiej nie przychodzić z jakimiś durnymi rozliczeniami delegacji i prośbami o szybką zapłatę za coś tam. A informatycy to już w ogóle niech spadają, do czasu gdy nauczą się mówić o prostych rzeczach prostymi, polskimi słowami.
Wyruszyłem o północy z niedzieli na poniedziałek Lalunią Mą Najukochańszą do pewnego miasta, gdzie kobiety są piękne, serduszka mają bardzo dobre i cieplutkie, a tylko na JM pokazują się jako BJ i ikonkę na ten przykład złośliwie wstawiają. Plan zajęć na poniedziałek miałem tak napięty, że pracę zacząłem od ósmej i ostatnie spotkanie planowane było na godzinę 24, bez żadnej przerwy na obiad na przykład. Potem planowany szatańsko szybki (drogówka z radarami wtedy śpi) powrót do Łorsoł, by we wtorek od samego rana dążyć do zdążenia na czas podatkowy.
No, coś mi się nie zgadzało i trza było zadzwonić do szefa, by coś tam przedyskutować bardzo skomplikowanego. Samą okolicznością „nie zgadzania się” byłem wkurzony, to jeszcze wizja, że jakieś cenne minuty miną na rozmowę telefoniczną doprowadziła mnie do wyrwania paru włosów z już i tak Ły(li)sowego łba.
I mówię przez telefon do szefa : to bardzo ważne blablabla....
Szef : a to musimy przedyskutować. Gdzie pan jest ?
Ja : dwa piętra niżej.
Szef : O, to zapraszam do siebie.
I jestem. Mija dziesięć minut gadania – i nic. Ukradkiem zerkam na zegarek. Zgroza !!!
Po dwudziestu minutach szef rzekł: my to musi dokładnie omówić, ale teraz nie mam czasu.
Z ulgą sobie pomyślałem : wreszcie !!! W końcu do pracy, do komputerów, do podatków !!!
Z błogostanu wyrwał mnie szef : ale wie pan, to sprawa pilna, o dwunastej lecę do Madrytu, więc porozmawiamy dalej w samolocie..... Wracamy dzisiaj po północy do Warszawy.
Teraz to już całkiem wszystko olewam. Cały harmonogram zajęć poszedł się ............. (tu proszę wpisać dosadne, bardzo wulgarne słowo, bez żadnych wykropkowań lub gwiazdeczek).
I tak nie zdążę.
A Lalunia Ma Najukochańsza została i tęskni za mną bardzo.
I smutno mi, bo Jej smutno.
Wyruszyłem o północy z niedzieli na poniedziałek Lalunią Mą Najukochańszą do pewnego miasta, gdzie kobiety są piękne, serduszka mają bardzo dobre i cieplutkie, a tylko na JM pokazują się jako BJ i ikonkę na ten przykład złośliwie wstawiają. Plan zajęć na poniedziałek miałem tak napięty, że pracę zacząłem od ósmej i ostatnie spotkanie planowane było na godzinę 24, bez żadnej przerwy na obiad na przykład. Potem planowany szatańsko szybki (drogówka z radarami wtedy śpi) powrót do Łorsoł, by we wtorek od samego rana dążyć do zdążenia na czas podatkowy.
No, coś mi się nie zgadzało i trza było zadzwonić do szefa, by coś tam przedyskutować bardzo skomplikowanego. Samą okolicznością „nie zgadzania się” byłem wkurzony, to jeszcze wizja, że jakieś cenne minuty miną na rozmowę telefoniczną doprowadziła mnie do wyrwania paru włosów z już i tak Ły(li)sowego łba.
I mówię przez telefon do szefa : to bardzo ważne blablabla....
Szef : a to musimy przedyskutować. Gdzie pan jest ?
Ja : dwa piętra niżej.
Szef : O, to zapraszam do siebie.
I jestem. Mija dziesięć minut gadania – i nic. Ukradkiem zerkam na zegarek. Zgroza !!!
Po dwudziestu minutach szef rzekł: my to musi dokładnie omówić, ale teraz nie mam czasu.
Z ulgą sobie pomyślałem : wreszcie !!! W końcu do pracy, do komputerów, do podatków !!!
Z błogostanu wyrwał mnie szef : ale wie pan, to sprawa pilna, o dwunastej lecę do Madrytu, więc porozmawiamy dalej w samolocie..... Wracamy dzisiaj po północy do Warszawy.
Teraz to już całkiem wszystko olewam. Cały harmonogram zajęć poszedł się ............. (tu proszę wpisać dosadne, bardzo wulgarne słowo, bez żadnych wykropkowań lub gwiazdeczek).
I tak nie zdążę.
A Lalunia Ma Najukochańsza została i tęskni za mną bardzo.
I smutno mi, bo Jej smutno.