Dalsza Galicja, remonty kilku niewielkich mostków na parunastu kilometrach drogi. Czerwone Brygady zakwaterowane po chałupach we wsi, Kerownik z majstrem takoż. Jeden reprezentacyjny apartament wynajęty na wszelki wypadek, bo miejsce ładne, od cywilizacji daleko, i często nas nawiedzał prezes, który z dala od jazgotliwej małżonki spędzał w tej wsi upojne chwile sam na sam z gazetą i flaszką.
Pewnego razu na te „wywczasy” prezes przywiózł z sobą gościa – naczelnika wydziału w gminie, czyli gościa, który za całą naszą robotę becelował. Przejechali się po budowach, pan naczelnik przejechał się po mnie, po majstrach, po robotnikach, że za wolno, ze za mało, ze brzydko, że coś tam. Stałem cicho w pozycji „ruki pa szwam”, bowiem od razu zauważyłem – i robotnicy też - że gość jest w stanie lekko odmiennym, a takim w drogę nie wchodzę, w każdym razie nie na trzeźwo. Połaził, pokrzyczał, poobrażał kogo mógł i obaj z prezesem pojechali na dalszą odnowę biologiczną.
Reszta dnia minęła spokojnie. Wieczorkiem jak zwykle – trochę piwa, kolejna edycja nieustającego turnieju skata o tytuł Mistrza Galaktyki, trochę piwa, kolacja, trochę piwa… Parę minut po piątej rano, razem z kolegą poszliśmy nieco się orzeźwić do płynącej kilkaset metrów dalej zimnej, bystrej rzeczki. Zresztą nie tylko my – Czerwonym Brygadom też to dobrze robiło na nadwerężoną ślęczeniem nad kartami poranną kondycję, toteż zakręt rzeczki był tradycyjnym miejscem codziennego porannego leczenia kaca.
Nagle zza zakrętu wyłonił się wspomniany naczelnik. Śpiewając pod nosem, szedł zamaszystym krokiem marynarza, po mocno nieregularnej sinusoidzie, dzierżąc w rękach coś poetycznie wspaniałego po męczącej nocy – trzy butelki piwa, ewidentnie świeżo wyciągnięte z zimnej wody.
Minął nas obojętnie… Wymyliśmy się, wymienili uwagi na temat ciężkiego losu budowlańców w delegacji, i pojechaliśmy do roboty.
Ledwie minęła szósta, na budowę przyleciał prezes. Wziął mnie na bok i powiada:
-Sławek, trzeźwy jesteś?
-No kurde, panie prezesie, trzeźwy jezdem jak rzodkiewka w ogrodzie u księdza plebana.
-Pojedziesz z naczelnikiem do lekarza, bo chyba się zatruł alkoholem.
-Co mu jest? Widziałem go rano, na oko żył, ino chyba mu jeszcze grzmiało.
-K**wa jego mać, pier*olony kastrowany cap w d*pę jeb*ny przez stado napalonych kocurów… Rano nad rzeczkę poszedł, wrócił, wypił duszkiem flaszkę piwa co w rzeczce chłodził, a teraz, dzięcioł pie*dzielony, rzyga jak chory kot, jęczy i nic nie gada, a bladozielony jest jak dupa pani Dulskiej.
-Yyyy… A roboty kto popilnuje? – Nie było mi w smak jechać kilkanaście kilometrów z jakimiś cuchnącymi i emanującymi trujące miazmaty zwłokami na tylnym siedzeniu.
-Brygadzistę ustaw, wsiadaj w Witka i jedziemy.
Wziąłem od kierowcy kluczyki od Vito i poszedłem „ustawiać” brygadzistę. On mnie wysłuchał i powiada:
-Ja… Naczelnik, godocie… Tyn co nos sam wczoraj zjeboł choby święty Michoł diobła?
-Ja. Tyn som. Prezes padoł, że zachorował i rzygo.
Brygadzista odchrząknął i powiada (podaję w oryginale, ewentualne tłumaczenie na maila za opłatą ):
-Bo wiycie, kerowniku. Rano my poszli nad rzeka coby się okąpać. Siedzimy se w piyńciu i kurzymy na gnotku, a naroz Tupaj pado: „Wejrzyjcie, idzie tyn chuj, co nos wczorej zwyzywoł”. Mieli my po piwie, bo kożdego suszyło, to my się woleli nie pokazować, coby nos nie widzioł i nie polecioł do prezesa kablować. Tuż siedzimy se w krzokach i czekomy. On prziszoł, seblek się, wrazioł trzi flaszki piwa pod kamień i poszoł się kąpać za winkiel, na głęboko woda. Siedzimy, kurzymy, naroz Hajna godo: „Jo ci chuju teroz pokoża gniew”. Wyloz z krzaków, wzion te jego piwa z wody i my ich wypili... Chcieli my iść nazod, ale Hajna pado: „Ni chujutki, czekejcie, jo jeszcze nie skończoł”. Wzion jedno flaszka, wyjon luloka, naloł do niej i kapsla zacis, że nic nie szło poznoć. My się zaczli kuloć choby gupki. Do drugij flaszki naloł Tupaj, a do trzecij Marian… Pozaciskali my kapsle kluczem i wrazili flaszki nazod tam, kaj były. To prezes pado, że tyn naczelnik rzygo? Jo się nie dziwia. Hehe, kerowniku, po flaszce szczochów jo bych tyż rzygoł…
****
Ło matko i córko… Nikt nie wie, ile powagi kosztowało mnie zachowanie powagi wobec jęczącego naczelnika, którego zamiast do lekarza, odwiozłem do domu…
Pozdrawiam tradycyjnie bardzo serdecznie.
Pewnego razu na te „wywczasy” prezes przywiózł z sobą gościa – naczelnika wydziału w gminie, czyli gościa, który za całą naszą robotę becelował. Przejechali się po budowach, pan naczelnik przejechał się po mnie, po majstrach, po robotnikach, że za wolno, ze za mało, ze brzydko, że coś tam. Stałem cicho w pozycji „ruki pa szwam”, bowiem od razu zauważyłem – i robotnicy też - że gość jest w stanie lekko odmiennym, a takim w drogę nie wchodzę, w każdym razie nie na trzeźwo. Połaził, pokrzyczał, poobrażał kogo mógł i obaj z prezesem pojechali na dalszą odnowę biologiczną.
Reszta dnia minęła spokojnie. Wieczorkiem jak zwykle – trochę piwa, kolejna edycja nieustającego turnieju skata o tytuł Mistrza Galaktyki, trochę piwa, kolacja, trochę piwa… Parę minut po piątej rano, razem z kolegą poszliśmy nieco się orzeźwić do płynącej kilkaset metrów dalej zimnej, bystrej rzeczki. Zresztą nie tylko my – Czerwonym Brygadom też to dobrze robiło na nadwerężoną ślęczeniem nad kartami poranną kondycję, toteż zakręt rzeczki był tradycyjnym miejscem codziennego porannego leczenia kaca.
Nagle zza zakrętu wyłonił się wspomniany naczelnik. Śpiewając pod nosem, szedł zamaszystym krokiem marynarza, po mocno nieregularnej sinusoidzie, dzierżąc w rękach coś poetycznie wspaniałego po męczącej nocy – trzy butelki piwa, ewidentnie świeżo wyciągnięte z zimnej wody.
Minął nas obojętnie… Wymyliśmy się, wymienili uwagi na temat ciężkiego losu budowlańców w delegacji, i pojechaliśmy do roboty.
Ledwie minęła szósta, na budowę przyleciał prezes. Wziął mnie na bok i powiada:
-Sławek, trzeźwy jesteś?
-No kurde, panie prezesie, trzeźwy jezdem jak rzodkiewka w ogrodzie u księdza plebana.
-Pojedziesz z naczelnikiem do lekarza, bo chyba się zatruł alkoholem.
-Co mu jest? Widziałem go rano, na oko żył, ino chyba mu jeszcze grzmiało.
-K**wa jego mać, pier*olony kastrowany cap w d*pę jeb*ny przez stado napalonych kocurów… Rano nad rzeczkę poszedł, wrócił, wypił duszkiem flaszkę piwa co w rzeczce chłodził, a teraz, dzięcioł pie*dzielony, rzyga jak chory kot, jęczy i nic nie gada, a bladozielony jest jak dupa pani Dulskiej.
-Yyyy… A roboty kto popilnuje? – Nie było mi w smak jechać kilkanaście kilometrów z jakimiś cuchnącymi i emanującymi trujące miazmaty zwłokami na tylnym siedzeniu.
-Brygadzistę ustaw, wsiadaj w Witka i jedziemy.
Wziąłem od kierowcy kluczyki od Vito i poszedłem „ustawiać” brygadzistę. On mnie wysłuchał i powiada:
-Ja… Naczelnik, godocie… Tyn co nos sam wczoraj zjeboł choby święty Michoł diobła?
-Ja. Tyn som. Prezes padoł, że zachorował i rzygo.
Brygadzista odchrząknął i powiada (podaję w oryginale, ewentualne tłumaczenie na maila za opłatą ):
-Bo wiycie, kerowniku. Rano my poszli nad rzeka coby się okąpać. Siedzimy se w piyńciu i kurzymy na gnotku, a naroz Tupaj pado: „Wejrzyjcie, idzie tyn chuj, co nos wczorej zwyzywoł”. Mieli my po piwie, bo kożdego suszyło, to my się woleli nie pokazować, coby nos nie widzioł i nie polecioł do prezesa kablować. Tuż siedzimy se w krzokach i czekomy. On prziszoł, seblek się, wrazioł trzi flaszki piwa pod kamień i poszoł się kąpać za winkiel, na głęboko woda. Siedzimy, kurzymy, naroz Hajna godo: „Jo ci chuju teroz pokoża gniew”. Wyloz z krzaków, wzion te jego piwa z wody i my ich wypili... Chcieli my iść nazod, ale Hajna pado: „Ni chujutki, czekejcie, jo jeszcze nie skończoł”. Wzion jedno flaszka, wyjon luloka, naloł do niej i kapsla zacis, że nic nie szło poznoć. My się zaczli kuloć choby gupki. Do drugij flaszki naloł Tupaj, a do trzecij Marian… Pozaciskali my kapsle kluczem i wrazili flaszki nazod tam, kaj były. To prezes pado, że tyn naczelnik rzygo? Jo się nie dziwia. Hehe, kerowniku, po flaszce szczochów jo bych tyż rzygoł…
****
Ło matko i córko… Nikt nie wie, ile powagi kosztowało mnie zachowanie powagi wobec jęczącego naczelnika, którego zamiast do lekarza, odwiozłem do domu…
Pozdrawiam tradycyjnie bardzo serdecznie.