Znajomek znajomka zaczał pracować w policji. Na jeden z pierwszych patroli w nocy został przydzielony na bardzo nieciekawą dzielnicę. Towarzyszył mu koleś z niewiele dłuższym od niego stażem. Podczas tego nocnego spaceru chłopaki napatolili się na burdę w okolicach monopolu - 5 sztuk uczestników zamieszania, układ trzech na dwóch, jakiś sprzęt w rękach (gruz, tulipany, i chyba też jakaś pała), plamy krwi na asfalcie, jednym słowem - awantura.
Chłopaki choć mieli ostro skitrane (w końcu ich było dwóch a tamtych pięciu), jednak mimo to podjęli interwencję:
- Co się tu dzieje! Policja! - i takie tam pacyfikacyjne odzywki stróżów prawa.
W jednej chwili walczący jak jeden mąż zwarli szeregi i zaczęli do nich burać:
- Jeb#ne psy! wypie#dalać! coś się wam ku#wa nie podoba!...
"Najzabawniejsze" w tym wszystkim było to, że jeden z tych walczących łebków - stary, zapijaczony gitowiec w dziurkowanej podkoszulce bez rękawów, który w trakcie całego zajścia zbierał największy łomot (zakrwawiona twarz, cały brudny - wcześniej nie raz musiał już leżeć), przytrzymywany przez swojego sparing-partnera (bysia w modnym sportowym ubranku) wychrypiał wypluwając wybite zęby:
- Nie słyszycie ku#wa? wypie#dalać!!!!
W obliczu przeważających sił wroga patrol udał się na z góry upatrzone pozycje, gdzie natychmiast korzystając z cudów techniki skontaktowali się z bazą. Licząc na przybycie posiłków opisali całą sytuację. Oficer dyżurny poprosił, żeby opisali sprawców zajścia. Kiedy to uczynili (tamci byli dość charakterystyczni - jakieś widoczne dziary, inne szczegóły wygladu rzucające się w oczy), usłyszeli flegmatyczne:
- Eeee nie, chłopaki odpuszczamy, to są starzy bywalcy. Oni trochę pobałaganią i sobie pójdą. Poczekajcie z 10 minut aż się uspokoi i możecie iść dalej...
Faktycznie - gdyby nie liczyć plam krwi na asfalcie, to możnaby powiedzieć, że po 10 minutach nie było nawet śladu awantury...
Nikt z okolicznych mieszkańców nawet nie zadzwonił po policję.
A dlaczego?
A może dlatego:
Inna historyjka wiąże się z kumplem, który zamieszkał w kamienicy położonej w równie nieciekawej dzielnicy. Jego brama i brama obok to siedziba menelni i elementu wszelakiego. Nocami awantury i rozróby po sąsiedzku. W końcu kumpel nie zdzierżył i wykonał telefon do panów w błękicie. Powiedział co i jak, że sąsiedzi tańczą na samochodach (cudzych), zachowują się głośno i niekulturalnie, spożywają alkohol, tłuką butelki i generalnie spać nie można. Pan policjant przyjął zgłoszenie, poprosił o dane kumpla, twierdząc, że bez tego nie da się przysłać radiowozu. Kumpel podał swoje nazwisko - (powiedzmy) Kaczmarczyk i adres zamieszkania, zastrzegł przy tym, że chodzi mu o uspokojenie sytuacji i nie chce robić z tego żadnej sprawy, a tym bardziej nie chce tego, żeby podpadł u sąsiadów.
Już po jakichś 15-20 minutach pod kamienicę przyjechał radiowóz, a towarzystwo - o dziwo - bez paniki i zbędnego pośpiechu, ale jednak zwinęło się do kamienicy. Zanim policjanci podjechali, stanęli, wysiedli z poloneza, to drzwi w bramie kamienicy były już dawno zamknięte. W drzwiach zamek zatrzaskowy (czy jak się to cholerstwo nazywa) i domofon - oczywiście niedziałający. Policjanci podeszli do drzwi i chwilę deliberowali jak tu wejść do środka kamienicy. Kumpel ukryty za firanakmi obserwował zdarzenie z wysokości pierwszego pietra kamienicy. Był zadowolony, że nareszcie będzie spokój, a policja "choć raz" okazał się przydatna we właściwym miejscu i czasie.
Mina mu zrzedła kiedy genialni panowie policjanci wyszli na środek ulicy przed kamienicą i krzyknęli:
- Halo! panie Kaczmarczyk! Czy może pan nam otworzyć? domofon jest zepsuty! panie Kaczmarczyk!...
...nie otworzył. Może dlatego dalej tam mieszka - w miarę spokojnie. A do nocnych imprez zdołał przywyknąć.
Chłopaki choć mieli ostro skitrane (w końcu ich było dwóch a tamtych pięciu), jednak mimo to podjęli interwencję:
- Co się tu dzieje! Policja! - i takie tam pacyfikacyjne odzywki stróżów prawa.
W jednej chwili walczący jak jeden mąż zwarli szeregi i zaczęli do nich burać:
- Jeb#ne psy! wypie#dalać! coś się wam ku#wa nie podoba!...
"Najzabawniejsze" w tym wszystkim było to, że jeden z tych walczących łebków - stary, zapijaczony gitowiec w dziurkowanej podkoszulce bez rękawów, który w trakcie całego zajścia zbierał największy łomot (zakrwawiona twarz, cały brudny - wcześniej nie raz musiał już leżeć), przytrzymywany przez swojego sparing-partnera (bysia w modnym sportowym ubranku) wychrypiał wypluwając wybite zęby:
- Nie słyszycie ku#wa? wypie#dalać!!!!
W obliczu przeważających sił wroga patrol udał się na z góry upatrzone pozycje, gdzie natychmiast korzystając z cudów techniki skontaktowali się z bazą. Licząc na przybycie posiłków opisali całą sytuację. Oficer dyżurny poprosił, żeby opisali sprawców zajścia. Kiedy to uczynili (tamci byli dość charakterystyczni - jakieś widoczne dziary, inne szczegóły wygladu rzucające się w oczy), usłyszeli flegmatyczne:
- Eeee nie, chłopaki odpuszczamy, to są starzy bywalcy. Oni trochę pobałaganią i sobie pójdą. Poczekajcie z 10 minut aż się uspokoi i możecie iść dalej...
Faktycznie - gdyby nie liczyć plam krwi na asfalcie, to możnaby powiedzieć, że po 10 minutach nie było nawet śladu awantury...
Nikt z okolicznych mieszkańców nawet nie zadzwonił po policję.
A dlaczego?
A może dlatego:
Inna historyjka wiąże się z kumplem, który zamieszkał w kamienicy położonej w równie nieciekawej dzielnicy. Jego brama i brama obok to siedziba menelni i elementu wszelakiego. Nocami awantury i rozróby po sąsiedzku. W końcu kumpel nie zdzierżył i wykonał telefon do panów w błękicie. Powiedział co i jak, że sąsiedzi tańczą na samochodach (cudzych), zachowują się głośno i niekulturalnie, spożywają alkohol, tłuką butelki i generalnie spać nie można. Pan policjant przyjął zgłoszenie, poprosił o dane kumpla, twierdząc, że bez tego nie da się przysłać radiowozu. Kumpel podał swoje nazwisko - (powiedzmy) Kaczmarczyk i adres zamieszkania, zastrzegł przy tym, że chodzi mu o uspokojenie sytuacji i nie chce robić z tego żadnej sprawy, a tym bardziej nie chce tego, żeby podpadł u sąsiadów.
Już po jakichś 15-20 minutach pod kamienicę przyjechał radiowóz, a towarzystwo - o dziwo - bez paniki i zbędnego pośpiechu, ale jednak zwinęło się do kamienicy. Zanim policjanci podjechali, stanęli, wysiedli z poloneza, to drzwi w bramie kamienicy były już dawno zamknięte. W drzwiach zamek zatrzaskowy (czy jak się to cholerstwo nazywa) i domofon - oczywiście niedziałający. Policjanci podeszli do drzwi i chwilę deliberowali jak tu wejść do środka kamienicy. Kumpel ukryty za firanakmi obserwował zdarzenie z wysokości pierwszego pietra kamienicy. Był zadowolony, że nareszcie będzie spokój, a policja "choć raz" okazał się przydatna we właściwym miejscu i czasie.
Mina mu zrzedła kiedy genialni panowie policjanci wyszli na środek ulicy przed kamienicą i krzyknęli:
- Halo! panie Kaczmarczyk! Czy może pan nam otworzyć? domofon jest zepsuty! panie Kaczmarczyk!...
...nie otworzył. Może dlatego dalej tam mieszka - w miarę spokojnie. A do nocnych imprez zdołał przywyknąć.