Powiedzcież mi, dlaczego we wszystkich Urzędach w Polsce, stosunek tępych dzid za biurkiem do osób myślących za analogicznym biurkiem wynosi 2000:3? I dlaczego, kiedy człowiek ma akurat wyjątkowo poważną i decydującą o reszcie życia sprawę, to trafia akurat na głupią torbę? Powiecie - z podanych powyżej wyjętych z dupy statystyk wynika, że w sumie to nic dziwnego, że trafiłam na głupią torbę, prawdopodobieństwo jest wysokie No ale jacieżpie*dolęku*wamać.
Uprzedzając posądzenia o uprzedzenie - nie uważam, że absolutnie wszystkie biurwy cierpią na umysłową sraczkę. W mojej najbliższej rodzinie dwie kobiety pracują w państwowych urzędach i wszystkim życzę, byście do takich osób trafiali, jeśli dotknie Was zaraza i będziecie musieli jednak mieć z Urzędem kontakt. Po pierwsze - czytają Dzienniki Ustaw i wiedzą jakie uchwały obowiązują w danej gminie, mieście, starostwie. Po drugie - niczego nie załatwiają na gębę i biorą odpowiedzialność za informacje, których udzielają.
Niestety ja nie miałam takiego zajebistego szczęścia i musiałam trafić na zdebilałą cipunię, dzięki której straciłam właśnie pokaźną sumę pieniędzy; wyłącznie dlatego, że cipunia mnie źle poinformowała. A ponieważ jestem młoda i durna, to zamiast samej się przekopać przez Dzienniki Ustaw i sprawdzić, czy cipunia ma rację, to uwierzyłam cipuni, bo skoro pracuje w Urzędzie, to chyba znaczy, że wie co robi. Otóż gówno prawda, moi drodzy. Cipunia zna się na tym, na czym cipunie zwykle się znają, czyli na ch*ju
I wstyd mi autentycznie za moją płeć, bo dotychczas w Urzędach trafiłam na dwóch panów i obaj nie dość, że uprzejmie udzielili mi właściwych informacji, to nawet dzwonili z updatem później sami, bez przypominania stukrotnego. I przy załatwianiu spraw nie miałam makijażu na pysku (bo Urzędy czynnie do 15, a ja zwykle się zwlekam z łóżeczka wedle 14, więc jakby nie ma czasu na takie przyjemności...) i nawet cycków na wierzch nie wywaliłam. Ba, nawet majtki założyłam do spódnicy, więc nie można zrzucić fachowości panów urzędników na fakt, że jestem kobietą nie posuniętą, prawda, w latach jeszcze. Natomiast panie urzędniczki to z reguły niekumate ciumcie, które pustkę w oczach próbują zatuszować smoky eye'm (do pracy?! przed południem?!) i to wykonanym kiepskimi jakościowo kosmetykami. Psze pani, jak się makijaż kruszy na pszepański policzek, to znaczy, że albo przyszła psze pani do fabryki po nocy spędzonej na zapijaniu ryja w lokalnej ciulerni albo używa psze pani bardzo taniego tuszu do rzęs.
Abstrahując już od looku cipuni - wchodzisz takiej do gabinetu (bo to nie jest pokój ani biuro tylko "gabinet", stać, smyki), a cipunia patrzy okrągłymi ze zdziwienia oczętami, że petent wziął i wlazł, "no ale jak to tak, w Urzędzie ludzie, nikt mję o tym nic nie powiedział". Po boleśnie długim tłumaczeniu sprawy, z jaką się przyszło, cipunia zamruga rzęsyma czarnemi razy naście (i znowu obsypie jej się tusz aaarrrrgh!!), po czym zapyta: "Ale o co właściwie pani chodzi?" Więc oczywiście petenta z miejsca trafia jasna ku*wica, bo przecież przed chwilą wytłumaczył. Okazuje się, że trzeba powtórzyć dwa razy przynajmniej, o ile ma się szczęście i cipunia jest tylko półdebilem; odpowiedzieć na pizdyliard pytań kompletnie nie związanych ze sprawą i na koniec i tak zostać odesłanym do pani kierowniczki, bo problem przekracza kompetencje cipuni (czyt. cipunia nie skleja tematu ni cholery).
Entree Pani Kierowniczka: biurwa rasowa, muzealny okaz jeszcze z PRL-u, fryzura na wczesną Suchocką, ewidentnie wkładana co rano na łeb niczym hełm sił zbrojnych RP; umundurowana w garsonkę granatową, nie dopinającą się na brzuchu, prawdopodobnie również z poprzedniego wieku (garsonka, nie brzuch...). Eminencja również wyraża uprzejme zdziwienie, że ja do niej przychodzę, bo przecież ma specjalnych ludzi od tego, żeby interesantów na jej pokoje nie wpuszczali. Okazuje się, że sprawa jest za prosta, żeby zawracać zbrojony łeb Pani Kierownik; a jednocześnie zbyt zawiła za nibymóżdżek cipuni szeregowca. Odesłany zatem zostaje biedny petent do sympatycznie wyglądającej, korpulentnej biurewki, która za kaskadą uśmiechów i puszczania oczka co drugie zdanie, że niby jesteśmy w takiej komitywie , że ho ho i bez słów się rozumiemy oczywiście; ukrywa to, co u cipuni jest widoczne gołym okiem - tzn. brak choćby śladowej ilości komórek myślących. Niewykluczone, że mnie tym mruganiem podrywała, chociaż w takim razie ma babsko gust zdecydowanie paskudny. Łypałam bowiem na nią porażonymi zapaleniem spojówek oczyma; a także wypełzał mi z szyi na policzki czerwonawy rzucik, wściekle swędzący i będący skutkiem corocznego uczulenia na jakieś kwitnące wesoło rośliniszcze diablej proweniencji. Być może dlatego uznała, że można mi powiedzieć jakiekolwiek gówno, bo ma niezaprzeczalna inteligencyja, w większości przypadków, nieprawdaż, nieustannie wyzierająca z ócz, została akurat przysłonięta opuchlizną i stanem zapalnym. Ponadto drapiąc się zawzięcie tu i ówdzie, prezentowałam się raczej jak średnio rozgarnięta małpa, nie wiedzieć czemu przyodziana w zanabytą na szmatach bluzę z kuriozalnym napisem "Fashion Princess".
Za sprawą dezinformacji tandemu cipunia-z-biurewką, nie tylko nie zjawiłam się w Urzędzie w potrzebnym do załatwienia sprawy terminie (bo podały mi inny, pewnie losowo wybrany z tego Totolotka, który nazywają myśleniem), ale także straciłam sporo szmalu. W sumie spoko, nie ma spiny i tak nie mam co z hajsem robić, latanie na zakupy do Dubaju znudziło mi się miesiąc temu, a nawet kawior zalewany szampanem w końcu się przeje. Jak tak patrzyłam na to, jak pracuje taka jedna z drugą piz*unia, to nie tylko se unaoczniłam legendarny ogrom biurokracji (nijak inaczej nie zakwalifikuję odsyłania mnie w sumie do pięciu pokoi w jednej sprawie), ale także zdałam sobie z dużo bardziej palącego problemu. Jest nim - siurpryza! - zatrudniane w Urzędach osób, których życiowym celem jest zarabianie na życie tych tam 1700zł, przy jednoczesnym całodziennym, sumiennym i stałym opie*dalingu. I nie chodzi mi tutaj o mityczne granie w pasjansa i picie kawki przez trzy godziny, wiem, że przez Urzędy naprawdę przewija się setki osób dziennie, więc siłą rzeczy nie ma się na to czasu. Bardziej wkurza mnie fakt, że ciumcie w tych miejscach zatrudniane, idą do budżetówki, bo tam nie trzeba myśleć. Cykliczne uczenie się przepisów (bo one się też zmieniają!), nie jest przecież nikomu potrzebne, bo petent i tak się za cholerę nie połapie co z czym. Nie należy też udzielać właściwych informacji, ani redagować poprawnych dokumentów, bo przecież tego i tak nikt nie sprawdzi, a jeśli nie ma się czegoś na papierze, to wszyscy mogą biurewce nagwizdać. Cenioną za to umiejętnością jest odsyłanie człowieka od Annasza do Kajfasza, wymaganie pierdyliada wniosków, oświadczeń i podań (co z tego, że niektóre się dublują niepotrzebnie zupełnie); co sprawia, że większość ludzi po prostu daje sobie spokój mniej-więcej po drugim tygodniu i Urząd ma jedną sprawę mniej, a biurewka mniej roboty. Cel osiągnięty.
I właśnie dlatego warto, proszę Was, pracować w budżetówce, bo można się opierniczać do woli, a odpowiedzialność za słowa i czyny właściwie nie istnieje. Być może, gdzieś w Polsce, istnieją firmy i instytucje, w których za takie hocki-klocki ludzie się jeśli nie wywala na zbity pysk, to przynajmniej jakoś dyscyplinuje. W budżetówce rączka rączkę myje, Pani Kierownik nigdy nie przyzna, że któraś z pracownic zrobiła błąd, bo to ona za nią odpowiada i wyjdzie na to, że zatrudnia debila. I beknie za to Pani Kierownik, a nie rzeczony debil. Oczywiście i tak mam zamiar wysmarować skargę na cztery strony, kto bogatemu zabroni. Prawdopodobnie skopiuję to, co tutaj napisałam. Ewentualnie zastąpię gęsto gwiazdkowaną łacinę czymś bardziej cenzuralnym, nie wiem, zastanowię się
P.S. Kiedyś usłyszałam, że słowo URZĄD jest jedynym słowem w języku polskim, które można napisać z błędem w każdej literze/zgłosce (ÓŻONT). Przypadek?
Uprzedzając posądzenia o uprzedzenie - nie uważam, że absolutnie wszystkie biurwy cierpią na umysłową sraczkę. W mojej najbliższej rodzinie dwie kobiety pracują w państwowych urzędach i wszystkim życzę, byście do takich osób trafiali, jeśli dotknie Was zaraza i będziecie musieli jednak mieć z Urzędem kontakt. Po pierwsze - czytają Dzienniki Ustaw i wiedzą jakie uchwały obowiązują w danej gminie, mieście, starostwie. Po drugie - niczego nie załatwiają na gębę i biorą odpowiedzialność za informacje, których udzielają.
Niestety ja nie miałam takiego zajebistego szczęścia i musiałam trafić na zdebilałą cipunię, dzięki której straciłam właśnie pokaźną sumę pieniędzy; wyłącznie dlatego, że cipunia mnie źle poinformowała. A ponieważ jestem młoda i durna, to zamiast samej się przekopać przez Dzienniki Ustaw i sprawdzić, czy cipunia ma rację, to uwierzyłam cipuni, bo skoro pracuje w Urzędzie, to chyba znaczy, że wie co robi. Otóż gówno prawda, moi drodzy. Cipunia zna się na tym, na czym cipunie zwykle się znają, czyli na ch*ju
I wstyd mi autentycznie za moją płeć, bo dotychczas w Urzędach trafiłam na dwóch panów i obaj nie dość, że uprzejmie udzielili mi właściwych informacji, to nawet dzwonili z updatem później sami, bez przypominania stukrotnego. I przy załatwianiu spraw nie miałam makijażu na pysku (bo Urzędy czynnie do 15, a ja zwykle się zwlekam z łóżeczka wedle 14, więc jakby nie ma czasu na takie przyjemności...) i nawet cycków na wierzch nie wywaliłam. Ba, nawet majtki założyłam do spódnicy, więc nie można zrzucić fachowości panów urzędników na fakt, że jestem kobietą nie posuniętą, prawda, w latach jeszcze. Natomiast panie urzędniczki to z reguły niekumate ciumcie, które pustkę w oczach próbują zatuszować smoky eye'm (do pracy?! przed południem?!) i to wykonanym kiepskimi jakościowo kosmetykami. Psze pani, jak się makijaż kruszy na pszepański policzek, to znaczy, że albo przyszła psze pani do fabryki po nocy spędzonej na zapijaniu ryja w lokalnej ciulerni albo używa psze pani bardzo taniego tuszu do rzęs.
Abstrahując już od looku cipuni - wchodzisz takiej do gabinetu (bo to nie jest pokój ani biuro tylko "gabinet", stać, smyki), a cipunia patrzy okrągłymi ze zdziwienia oczętami, że petent wziął i wlazł, "no ale jak to tak, w Urzędzie ludzie, nikt mję o tym nic nie powiedział". Po boleśnie długim tłumaczeniu sprawy, z jaką się przyszło, cipunia zamruga rzęsyma czarnemi razy naście (i znowu obsypie jej się tusz aaarrrrgh!!), po czym zapyta: "Ale o co właściwie pani chodzi?" Więc oczywiście petenta z miejsca trafia jasna ku*wica, bo przecież przed chwilą wytłumaczył. Okazuje się, że trzeba powtórzyć dwa razy przynajmniej, o ile ma się szczęście i cipunia jest tylko półdebilem; odpowiedzieć na pizdyliard pytań kompletnie nie związanych ze sprawą i na koniec i tak zostać odesłanym do pani kierowniczki, bo problem przekracza kompetencje cipuni (czyt. cipunia nie skleja tematu ni cholery).
Entree Pani Kierowniczka: biurwa rasowa, muzealny okaz jeszcze z PRL-u, fryzura na wczesną Suchocką, ewidentnie wkładana co rano na łeb niczym hełm sił zbrojnych RP; umundurowana w garsonkę granatową, nie dopinającą się na brzuchu, prawdopodobnie również z poprzedniego wieku (garsonka, nie brzuch...). Eminencja również wyraża uprzejme zdziwienie, że ja do niej przychodzę, bo przecież ma specjalnych ludzi od tego, żeby interesantów na jej pokoje nie wpuszczali. Okazuje się, że sprawa jest za prosta, żeby zawracać zbrojony łeb Pani Kierownik; a jednocześnie zbyt zawiła za nibymóżdżek cipuni szeregowca. Odesłany zatem zostaje biedny petent do sympatycznie wyglądającej, korpulentnej biurewki, która za kaskadą uśmiechów i puszczania oczka co drugie zdanie, że niby jesteśmy w takiej komitywie , że ho ho i bez słów się rozumiemy oczywiście; ukrywa to, co u cipuni jest widoczne gołym okiem - tzn. brak choćby śladowej ilości komórek myślących. Niewykluczone, że mnie tym mruganiem podrywała, chociaż w takim razie ma babsko gust zdecydowanie paskudny. Łypałam bowiem na nią porażonymi zapaleniem spojówek oczyma; a także wypełzał mi z szyi na policzki czerwonawy rzucik, wściekle swędzący i będący skutkiem corocznego uczulenia na jakieś kwitnące wesoło rośliniszcze diablej proweniencji. Być może dlatego uznała, że można mi powiedzieć jakiekolwiek gówno, bo ma niezaprzeczalna inteligencyja, w większości przypadków, nieprawdaż, nieustannie wyzierająca z ócz, została akurat przysłonięta opuchlizną i stanem zapalnym. Ponadto drapiąc się zawzięcie tu i ówdzie, prezentowałam się raczej jak średnio rozgarnięta małpa, nie wiedzieć czemu przyodziana w zanabytą na szmatach bluzę z kuriozalnym napisem "Fashion Princess".
Za sprawą dezinformacji tandemu cipunia-z-biurewką, nie tylko nie zjawiłam się w Urzędzie w potrzebnym do załatwienia sprawy terminie (bo podały mi inny, pewnie losowo wybrany z tego Totolotka, który nazywają myśleniem), ale także straciłam sporo szmalu. W sumie spoko, nie ma spiny i tak nie mam co z hajsem robić, latanie na zakupy do Dubaju znudziło mi się miesiąc temu, a nawet kawior zalewany szampanem w końcu się przeje. Jak tak patrzyłam na to, jak pracuje taka jedna z drugą piz*unia, to nie tylko se unaoczniłam legendarny ogrom biurokracji (nijak inaczej nie zakwalifikuję odsyłania mnie w sumie do pięciu pokoi w jednej sprawie), ale także zdałam sobie z dużo bardziej palącego problemu. Jest nim - siurpryza! - zatrudniane w Urzędach osób, których życiowym celem jest zarabianie na życie tych tam 1700zł, przy jednoczesnym całodziennym, sumiennym i stałym opie*dalingu. I nie chodzi mi tutaj o mityczne granie w pasjansa i picie kawki przez trzy godziny, wiem, że przez Urzędy naprawdę przewija się setki osób dziennie, więc siłą rzeczy nie ma się na to czasu. Bardziej wkurza mnie fakt, że ciumcie w tych miejscach zatrudniane, idą do budżetówki, bo tam nie trzeba myśleć. Cykliczne uczenie się przepisów (bo one się też zmieniają!), nie jest przecież nikomu potrzebne, bo petent i tak się za cholerę nie połapie co z czym. Nie należy też udzielać właściwych informacji, ani redagować poprawnych dokumentów, bo przecież tego i tak nikt nie sprawdzi, a jeśli nie ma się czegoś na papierze, to wszyscy mogą biurewce nagwizdać. Cenioną za to umiejętnością jest odsyłanie człowieka od Annasza do Kajfasza, wymaganie pierdyliada wniosków, oświadczeń i podań (co z tego, że niektóre się dublują niepotrzebnie zupełnie); co sprawia, że większość ludzi po prostu daje sobie spokój mniej-więcej po drugim tygodniu i Urząd ma jedną sprawę mniej, a biurewka mniej roboty. Cel osiągnięty.
I właśnie dlatego warto, proszę Was, pracować w budżetówce, bo można się opierniczać do woli, a odpowiedzialność za słowa i czyny właściwie nie istnieje. Być może, gdzieś w Polsce, istnieją firmy i instytucje, w których za takie hocki-klocki ludzie się jeśli nie wywala na zbity pysk, to przynajmniej jakoś dyscyplinuje. W budżetówce rączka rączkę myje, Pani Kierownik nigdy nie przyzna, że któraś z pracownic zrobiła błąd, bo to ona za nią odpowiada i wyjdzie na to, że zatrudnia debila. I beknie za to Pani Kierownik, a nie rzeczony debil. Oczywiście i tak mam zamiar wysmarować skargę na cztery strony, kto bogatemu zabroni. Prawdopodobnie skopiuję to, co tutaj napisałam. Ewentualnie zastąpię gęsto gwiazdkowaną łacinę czymś bardziej cenzuralnym, nie wiem, zastanowię się
P.S. Kiedyś usłyszałam, że słowo URZĄD jest jedynym słowem w języku polskim, które można napisać z błędem w każdej literze/zgłosce (ÓŻONT). Przypadek?
Ostatnio edytowany:
2014-05-08 03:14:58
--
Kłamstwo jest poniżej prawdy, fikcja artystyczna powyżej. Hugo Dionizy Steinhaus