Mieszkam w domu, który według kryteriów amerykańskich (i polskich chyba też, w końcu PKiN został zabytkiem!) powinien być uznany zabytkiem klasy zero, czyli ma ponad 50 lat.
Pokolenie, które go wybudowało już niestety wymarło, pokolenie, które go modyfikowało za czasów Gomułki, Gierka, Kani, Jaruzelskiego i Rakowskiego jest już niezbyt chętne do zmian i modyfikacji...
Ale nie o to mi chodzi.
Mam (miałem) piękny korytarz i dwa pokoje (w tym domu żeby była jasność), gdzie ściany (i w jednym pokoju nawet sufit) wyłożone są boazerią, w 70% sosnową, w jednym pokoju modrzewiową (czyli dla gimbusów w pozostałych 30%). W zamierzchłych czasach o konserwacji drewna nikt nie słyszał, poza zwyczajowym pomalowaniem pokostem i czymś, co miało udawać lakier.
No ale robaczki różne, chyba nie słyszały o tym, że to zostało zabezpieczone i spokojnie swoje podziemne (czy też raczej podpodłogowe, przyścienne i podboazeryjne) królestwa rozwijały. Wspólna koegzystencja trwała wiele dziesięcioleci, ale kiedy jakiś miesiąc temu ojciec rozbił niechcący słoik z miodem, to rankiem na pozostałościach tegoż miodu (mimo pościerania i wymycia, to w szczelinach zawsze coś zostanie) zastaliśmy chyba ze dwa roje mróweczek, które wyglądały jak wycięty fragment z tandetnego horroru (jako zbyt okropny).
Pierwsza linia ataku, czyli różne środki chemiczne (od tych dozwolonych ze sklepu, po niedostępne bez upoważnień, skończywszy na całkowicie zabronionych), doprowadziła do klinczu: robactwo było tam gdzie było, my byliśmy tu gdzie jesteśmy, różne stare rockowe szlagiery zaczęły mi chodzić po głowie, ale to chyba wpływ tych różnych środków był.
Nie było wyjścia, wojna totalna, na wyniszczenie. Podłogi zerwane, rozpylanie czegoś co jest zabronione chyba karą śmierci albo długą odsiadką w Guantanamo, poruszanie się po domu w masce pgaz i wiktoria! Niestety pyrrusowa, bo robactwa nie ma, ale dom wygląda jak by wewnątrz przeszło tornado spod Oklahoma City
No i odbudowa. Wylewki pod podłogi (bo starymi czasy podłogi robiono na piasku z legarami pod spodem) - w życiu nie myślałem, że mogę zaczynać druga fuchę przy betoniarce o 17-tej , maty-sraty, podpórki, stolarze z deskami na wypustki, układanie, cyklinowanie, listewki, uje-muje dzikie węże - chodziłem cały czas jak naćpany - ale to pewnie pozostałości tych wcześniejszych środków, i wreszcie finito. Skończone, oddane do użytku, nawet trochę posprzątali (tzn. jak coś było dłuższe niż 1 m to wypierdzielili na zewnątrz).
I drobiazg: trzeba to zakonserwować i polakierować.
Przebłysk resztek intelektu jak u Dobromira - całe co drewniane k*rewstwo było konserwowane przez jakieś tam moczenie, zanurzenie, impregnowanie i diabli wiedzą co jeszcze, więc konserwacja odpada. Jeden z odchodzących kolesi poklepał mnie po ramieniu i pocieszył: tak, ale całe cyklinowanie i czyszczenie powoduje, że trzeba znowu z wierzchu zakonserwować, a i polakierować by się przydało. Konserwacja to pikuś - maska pgaz, ręczny rozpylacz jak do stonki i jadziem. Nawet mi się to podobało, bo sny były kolorowe i rano jeszcze miałem humor.
No i dziś zacząłem lakierowanie. Lakier poliuretanowy - przeczytanie ostrzeżeń wzbudziło jedynie pogardliwy śmiech - nie wdychać, zgłaszać się do lekarza jakby co, szkodzi na to i tamto, może powodować to i tamto, itp. - żaden problem.
No i pojechałem: polakierowałem jeden pokój, przejechałem cały korytarz, no i skończyłem u siebie w pokoju, z resztką lakieru w puszce, pędzlem i odrobiną rozpuszczalnika. To żaden problem, lakier, pędzel i rozpuszczalnik wystawię daleko na parapecie, kolację zjadłem, piwo mam i to w sporej ilości.
Tylko, drogie Bravo, jest drobny problem: jestem odcięty od kibla. Nocnika nie posiadam, przez okno to trochę głupio, czy to będzie straszny obciach jak będę siusiał do świeżo opróżnionych puszek?
Please, help!!!
Pokolenie, które go wybudowało już niestety wymarło, pokolenie, które go modyfikowało za czasów Gomułki, Gierka, Kani, Jaruzelskiego i Rakowskiego jest już niezbyt chętne do zmian i modyfikacji...
Ale nie o to mi chodzi.
Mam (miałem) piękny korytarz i dwa pokoje (w tym domu żeby była jasność), gdzie ściany (i w jednym pokoju nawet sufit) wyłożone są boazerią, w 70% sosnową, w jednym pokoju modrzewiową (czyli dla gimbusów w pozostałych 30%). W zamierzchłych czasach o konserwacji drewna nikt nie słyszał, poza zwyczajowym pomalowaniem pokostem i czymś, co miało udawać lakier.
No ale robaczki różne, chyba nie słyszały o tym, że to zostało zabezpieczone i spokojnie swoje podziemne (czy też raczej podpodłogowe, przyścienne i podboazeryjne) królestwa rozwijały. Wspólna koegzystencja trwała wiele dziesięcioleci, ale kiedy jakiś miesiąc temu ojciec rozbił niechcący słoik z miodem, to rankiem na pozostałościach tegoż miodu (mimo pościerania i wymycia, to w szczelinach zawsze coś zostanie) zastaliśmy chyba ze dwa roje mróweczek, które wyglądały jak wycięty fragment z tandetnego horroru (jako zbyt okropny).
Pierwsza linia ataku, czyli różne środki chemiczne (od tych dozwolonych ze sklepu, po niedostępne bez upoważnień, skończywszy na całkowicie zabronionych), doprowadziła do klinczu: robactwo było tam gdzie było, my byliśmy tu gdzie jesteśmy, różne stare rockowe szlagiery zaczęły mi chodzić po głowie, ale to chyba wpływ tych różnych środków był.
Nie było wyjścia, wojna totalna, na wyniszczenie. Podłogi zerwane, rozpylanie czegoś co jest zabronione chyba karą śmierci albo długą odsiadką w Guantanamo, poruszanie się po domu w masce pgaz i wiktoria! Niestety pyrrusowa, bo robactwa nie ma, ale dom wygląda jak by wewnątrz przeszło tornado spod Oklahoma City
No i odbudowa. Wylewki pod podłogi (bo starymi czasy podłogi robiono na piasku z legarami pod spodem) - w życiu nie myślałem, że mogę zaczynać druga fuchę przy betoniarce o 17-tej , maty-sraty, podpórki, stolarze z deskami na wypustki, układanie, cyklinowanie, listewki, uje-muje dzikie węże - chodziłem cały czas jak naćpany - ale to pewnie pozostałości tych wcześniejszych środków, i wreszcie finito. Skończone, oddane do użytku, nawet trochę posprzątali (tzn. jak coś było dłuższe niż 1 m to wypierdzielili na zewnątrz).
I drobiazg: trzeba to zakonserwować i polakierować.
Przebłysk resztek intelektu jak u Dobromira - całe co drewniane k*rewstwo było konserwowane przez jakieś tam moczenie, zanurzenie, impregnowanie i diabli wiedzą co jeszcze, więc konserwacja odpada. Jeden z odchodzących kolesi poklepał mnie po ramieniu i pocieszył: tak, ale całe cyklinowanie i czyszczenie powoduje, że trzeba znowu z wierzchu zakonserwować, a i polakierować by się przydało. Konserwacja to pikuś - maska pgaz, ręczny rozpylacz jak do stonki i jadziem. Nawet mi się to podobało, bo sny były kolorowe i rano jeszcze miałem humor.
No i dziś zacząłem lakierowanie. Lakier poliuretanowy - przeczytanie ostrzeżeń wzbudziło jedynie pogardliwy śmiech - nie wdychać, zgłaszać się do lekarza jakby co, szkodzi na to i tamto, może powodować to i tamto, itp. - żaden problem.
No i pojechałem: polakierowałem jeden pokój, przejechałem cały korytarz, no i skończyłem u siebie w pokoju, z resztką lakieru w puszce, pędzlem i odrobiną rozpuszczalnika. To żaden problem, lakier, pędzel i rozpuszczalnik wystawię daleko na parapecie, kolację zjadłem, piwo mam i to w sporej ilości.
Tylko, drogie Bravo, jest drobny problem: jestem odcięty od kibla. Nocnika nie posiadam, przez okno to trochę głupio, czy to będzie straszny obciach jak będę siusiał do świeżo opróżnionych puszek?
Please, help!!!
--
Żyje się raz a potem straszy