Lubię mężczyzn, których oczy mówią więcej niż usta. Spotkałam takiego, patrzył na mnie, jak na objawienie, obejmował, prawił komplementy, mówił, że się zakochał. Rozmawialiśmy o wszystkim, i po raz pierwszy od dawna wiedziałam, że ktoś chce mnie słuchać, cieszyło mnie to, że ktoś, tak jak ja, uważa rozmowę za swoisty pojedynek, że ktoś chwyta moje myśli w locie. Nauczona doświadczeniem, podchodziłam z rezerwą, ale gdzieś tam w serduszku, bardzo się cieszyłam i miałam nadzieję, że tym razem mi się poszczęściło. Okazało się, że studiujemy pokrewne kierunki, będzie festiwal teatralny, w którym on bierze udział, zaprosił mnie więc, żebym przyjechała, spędziła czas w teatrze i w miłym towarzystwie. Zgodziłam się.
Spędziłam dwa tygodnie wśród błękitnych obłoczków w moim umyśle, wyobrażając sobie i po prostu ciesząc się z wolnego tygodnia, w którym pooglądam sobie spektakle i przy odrobinie szczęścia i dobrej woli, też się zakocham. Nie robiłam planów, jak mam to w zwyczaju, po prostu czekałam co będzie. I się doczekałam.
Po pierwsze, pisząc do niego na gadu, żeby dookreślić szczegóły przyjazdu, dowiedziałam się, że z jego konta korzysta jego dziewczyna. Tak właśnie. Pominąwszy fakt, że diabelnie mnie wnerwia właśnie takie coś - kiedy dwie osoby korzystają z jednego konta, bo wtedy nie wiesz do kogo piszesz tym razem; to troszkę mnie wgięło. Już nie o to chodzi, że mnie zdołował fakt, że ma dziewczynę, ale przede wszystkim to, że mając dziewczynę, mówił mi takie rzeczy. Po drugie, stwierdziłam, jak to ja, optymistycznie, że mimo wszystko, jeszcze przecież jest festiwal. Ponieważ to on mnie zaprosił, miał mi załatwić nocleg i wyjść po mnie na stację. W mailach, które wymieniamy, starannie jednak omija temat przyjazdu, papla o samym festiwalu, ale o moim tam przyjeździe ani słowa, a kiedy próbuję się dowiedzieć, czy on w ogóle jeszcze chce, żebym tam się zjawiła, to wychodzi na to, że już nie tyle mnie zaprasza, co ewentualnie i w ostateczności zgadza się, żebym przyjechała.
Wobec tego, podziękowałam. Nie ma najmniejszego sensu jechać tam na siłę, pchać się tam, gdzie mnie nie chcą. I cieszę się, że jestem na tyle silna, że sobie to mówię, że nie robię sobie idiotycznych nadziei, że jak tam pojadę, to się coś zmieni.
Ale najbardziej dołuje mnie fakt, że tyle rzeczy musiałam pozmieniać, poustawiać, poodwoływałam wszystkie spotkania, musiałam znaleźć zastępstwo w pracy, odrobić zajęcia, na których mnie nie będzie, poprosić mamę o pożyczkę na sfinansowanie wyjazdu. A teraz posiedzę sobie w domu, popiję piwo i pójdę do kina. Sama. Najgorsze jest jednak to uczucie, że tak się po cichutku cieszyłam, opowiedziałam o wszystkim mamie i ona też się cieszyła. I skończyło się na tym, że zamiast się cieszyć, będę się pocieszać.
Moje dwie przyjaciółki są we Włoszech na stypendium, nawet nie mogę iść na piwo i ponarzekać. To sobie to tutaj wrzucę. Chociaż tyle...
Spędziłam dwa tygodnie wśród błękitnych obłoczków w moim umyśle, wyobrażając sobie i po prostu ciesząc się z wolnego tygodnia, w którym pooglądam sobie spektakle i przy odrobinie szczęścia i dobrej woli, też się zakocham. Nie robiłam planów, jak mam to w zwyczaju, po prostu czekałam co będzie. I się doczekałam.
Po pierwsze, pisząc do niego na gadu, żeby dookreślić szczegóły przyjazdu, dowiedziałam się, że z jego konta korzysta jego dziewczyna. Tak właśnie. Pominąwszy fakt, że diabelnie mnie wnerwia właśnie takie coś - kiedy dwie osoby korzystają z jednego konta, bo wtedy nie wiesz do kogo piszesz tym razem; to troszkę mnie wgięło. Już nie o to chodzi, że mnie zdołował fakt, że ma dziewczynę, ale przede wszystkim to, że mając dziewczynę, mówił mi takie rzeczy. Po drugie, stwierdziłam, jak to ja, optymistycznie, że mimo wszystko, jeszcze przecież jest festiwal. Ponieważ to on mnie zaprosił, miał mi załatwić nocleg i wyjść po mnie na stację. W mailach, które wymieniamy, starannie jednak omija temat przyjazdu, papla o samym festiwalu, ale o moim tam przyjeździe ani słowa, a kiedy próbuję się dowiedzieć, czy on w ogóle jeszcze chce, żebym tam się zjawiła, to wychodzi na to, że już nie tyle mnie zaprasza, co ewentualnie i w ostateczności zgadza się, żebym przyjechała.
Wobec tego, podziękowałam. Nie ma najmniejszego sensu jechać tam na siłę, pchać się tam, gdzie mnie nie chcą. I cieszę się, że jestem na tyle silna, że sobie to mówię, że nie robię sobie idiotycznych nadziei, że jak tam pojadę, to się coś zmieni.
Ale najbardziej dołuje mnie fakt, że tyle rzeczy musiałam pozmieniać, poustawiać, poodwoływałam wszystkie spotkania, musiałam znaleźć zastępstwo w pracy, odrobić zajęcia, na których mnie nie będzie, poprosić mamę o pożyczkę na sfinansowanie wyjazdu. A teraz posiedzę sobie w domu, popiję piwo i pójdę do kina. Sama. Najgorsze jest jednak to uczucie, że tak się po cichutku cieszyłam, opowiedziałam o wszystkim mamie i ona też się cieszyła. I skończyło się na tym, że zamiast się cieszyć, będę się pocieszać.
Moje dwie przyjaciółki są we Włoszech na stypendium, nawet nie mogę iść na piwo i ponarzekać. To sobie to tutaj wrzucę. Chociaż tyle...
--
