Czuwajcie,
od nastu lat działam w drużynie harcerskiej. Nie takiej, co to instruktor ma szaffę wypełnioną pornolami Normalnej. Dzieciaków mam ponad pół setki - różnych, przeróżnych. Przekrój domów, rodzin i pochodzenia ogromny, co powoduje czasem śmieszne a czasem smutne historyjki. No i dziś taka smutna.
Z początkiem roku szkolnego nastał czas roszad w załogach harcerskich, bo działamy podzieleni wg. wieku - no i część młodszych stała się starszymi, część starszych najstarszymi itd. Żeby utrzymać płynność pracy w całej drużynie zrobiliśmy nabór w okolicznych szkołach. Dzieciaków przybyło, sporo nowych twarzy, jeszcze nieznane historie - powoli oni przyzwyczajają się do pracy w harcerstwie, my - kadra - powoli uczymy się ich.
Za chwil parę zaczyna się zbiórka jednej z załóg a my po przyjeździe na stanicę widzimy, że czeka na nas jedna z dziewczynek - trochę wcześnie przyszła, ale może to znaczy, że jej się podobają zajęcia i nie mogła już wysiedzieć w domu, to zawsze miłe uczucie. A tu dupa - przyszła, bo w domu nie ma nic, co mogłoby ją zatrzymać. Co więcej, na dworze piździ jak 150 a ona śmiga w krótkich spodniach, bo jak mówi - no innych nie mam, to przyszłam.
Kurffa, powinienem umieć już się zachować (mam w końcu tej praktyki trochę za sobą), wiedzieć co i jak, a nie potrafię. Ciągle jest to dla mnie zaskoczeniem i obuchem w ryj, bo staję się bezradny w sytuacji takiej jak ta. Nie jestem najlepszy w podejmowaniu prób "naprawienia świata" bo zwyczajnie się boję, że nawalę, że przesadzę, że skrzywdzę bardziej niż jest. No a pomóc chcę, trzeba i w ogóle.
Lata temu w podobnej sytuacji spróbowaliśmy przemycić na różne sposoby pomoc dla takiego dziecka, no dość bezpośrednio ale naszym zdaniem delikatnie i ostrożnie. I nie wyszło, bo po jakimś czasie dziecko przestało przychodzić na zbiórki. Znaczy fail.
Czemu nie da się parą spodni naprawić świata? Przecież to by było takie proste.
od nastu lat działam w drużynie harcerskiej. Nie takiej, co to instruktor ma szaffę wypełnioną pornolami Normalnej. Dzieciaków mam ponad pół setki - różnych, przeróżnych. Przekrój domów, rodzin i pochodzenia ogromny, co powoduje czasem śmieszne a czasem smutne historyjki. No i dziś taka smutna.
Z początkiem roku szkolnego nastał czas roszad w załogach harcerskich, bo działamy podzieleni wg. wieku - no i część młodszych stała się starszymi, część starszych najstarszymi itd. Żeby utrzymać płynność pracy w całej drużynie zrobiliśmy nabór w okolicznych szkołach. Dzieciaków przybyło, sporo nowych twarzy, jeszcze nieznane historie - powoli oni przyzwyczajają się do pracy w harcerstwie, my - kadra - powoli uczymy się ich.
Za chwil parę zaczyna się zbiórka jednej z załóg a my po przyjeździe na stanicę widzimy, że czeka na nas jedna z dziewczynek - trochę wcześnie przyszła, ale może to znaczy, że jej się podobają zajęcia i nie mogła już wysiedzieć w domu, to zawsze miłe uczucie. A tu dupa - przyszła, bo w domu nie ma nic, co mogłoby ją zatrzymać. Co więcej, na dworze piździ jak 150 a ona śmiga w krótkich spodniach, bo jak mówi - no innych nie mam, to przyszłam.
Kurffa, powinienem umieć już się zachować (mam w końcu tej praktyki trochę za sobą), wiedzieć co i jak, a nie potrafię. Ciągle jest to dla mnie zaskoczeniem i obuchem w ryj, bo staję się bezradny w sytuacji takiej jak ta. Nie jestem najlepszy w podejmowaniu prób "naprawienia świata" bo zwyczajnie się boję, że nawalę, że przesadzę, że skrzywdzę bardziej niż jest. No a pomóc chcę, trzeba i w ogóle.
Lata temu w podobnej sytuacji spróbowaliśmy przemycić na różne sposoby pomoc dla takiego dziecka, no dość bezpośrednio ale naszym zdaniem delikatnie i ostrożnie. I nie wyszło, bo po jakimś czasie dziecko przestało przychodzić na zbiórki. Znaczy fail.
Czemu nie da się parą spodni naprawić świata? Przecież to by było takie proste.