Zachrypnęłam. Niby nic poważnego, gardło lekko zaczerwienione, ale nie boli. Poszłam do lekarza, bo mam straszne skłonności do anginy, a angina w moim wydaniu to dwa tygodnie niejedzenia i gorączkowania, a do tego mi się wcale nie tęskni. I co? Żaden wirus, bakteria ani nic takiego. Taaak, to mogłaby spowodować moja dwudniowa zgaga i to, że kwas z żołądka mi już prawie uszami parował... Ale chyba jednak to alergia (że co kufa?! Ten katar to przez pieszą wycieczkę w taką pizgawicę, ale do pani doktor ten argument nie trafił). I na zaczerwienione gardło dostałam spray, antyalergiczne tabletki, homeopata jakiegoś, ze dwa rodzaje tabletek do ssania i antybiotyk w razie jakby mi się pogorszyło... Mnogość tę receptową wytłumaczyła mi teściowa. Tuż obok lecznicy jest apteka w której zaopatruje się 99% ludzi wychodzących od lekarzy. Apteka należy do faceta który lecznicę założył i sam jest tam lekarzem... Ech... Ja wiedziałam, że lekarze się mocno ze sobą solidaryzują i pomagają nawzajem, ale to już chyba przegięcie.
--
"Przepraszam że zbagatelizowałem twoją hiperbolę."