Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Forum > Kawały Mięsne > Sceny z życia smoków - scena siódma, ósma i dziewiąta (paczka weekendowa)
Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
Momotoro - Superbojownik · przed dinozaurami
O tym, co może się wydarzyć podczas prania
Pewnego dnia smoki postanowiły zrobić wielkie pranie. Przygotowały balię, mydło, proszek do prania i sznury do rozwieszania upranych rzeczy. Żaba siedziała pod dębem i przyglądała się im ponuro. Wreszcie nie wytrzymała i powiedziała jadowitym tonem:
- Chłopaki, a co będziemy prać?
Smoki znieruchomiały przy swoich czynnościach i w patrzyły się w Żabę czerwonymi oczami. Po chwili Smok Zygmunta wykrztusił:
- Ja mam kokardkę we włosach...
- Ja też - dorzucił Wincenty. Zapanowała cisza.
- Możemy uprać nasze termosy i saksofon - oznajmił po chwili Nowy Średni niepewnym głosem.
- Wiecie co? zagrzmiała Żaba, zrywając się na nogi i nagle umilkła, bo na polanę wbiegła Makrauchenia i schowała się za dębem.
- O, Makrauchenia - powiedział zdziwionym głosem Zdzisław.
Makrauchenia wysunęła głowę spoza dębu i zamrugała niepewnie powiekami.
- Bezczelny... - wyszeptała. - Nawet jeżeli wiesz, kim jestem, mógłbyś choć przez chwilę udawać zdziwienie.
Zdzisław się zarumienił i spuścił powieki. Makrauchenia poprawiła koronkowy kołnierzyk, który nosiła luźno zawiązany wokół szyi i wyszła spoza dębu. Stanęła na środku polany i powiodła po smokach dużymi oczami, a na koniec wpatrzyła się w Żabę ze skupieniem.
- Masz bardzo brzydkie oczy - powiedziała oschle i zamrugała złośliwie długimi, pięknymi rzęsami. Żaba zaczęła wyć z rozpaczy.
- Cicho być - warknęła Makrauchenia, wypięła pierś i zaczęła mówić tonem starej ciotki:
- Nazywam się Makrauchenia. Przyjaciele mówią na mnie Chenia albo Cheniutka. Jestem jedna, jedyna na świecie i dlatego jestem pod ochroną. Ale ta ochrona nie jest zbyt uciążliwa, ponieważ nikt nie wie o moim istnieniu. Gdyby się dowiedzieli... O rety! - Makrauchenia aż zbladła na samą myśl o tym i zamilkła.
- To co by było? - zapytał z zaciekawieniem Smok Zygmunta i wrzucił saksofon do balii z mydlinami.
Makrauchenia popatrzyła badawczo na balię, odwiązała kołnierzyk i rzuciła go w mydliny w ślad za saksofonem.
- Jak prać, to prać - szepnęła do siebie, a potem powiedziała głośniej.
- To by mnie wzięli do muzeum. A potem przyjechałaby telewizja, radio, kronika filmowa... okropieństwo!
Smoki zaczęły uważnie przyglądać się Makraucheni. Było to dziwne stworzenie. Makrauchenia była wielkości wielbłąda, miała długą szyję i koński pysk, i długie nogi. Na końskim pysku sterczał krótki ryjek.
Zdzisław podszedł bliżej do Makraucheni, pogłaskał ją po grzbiecie i powiedział:
- Nigdy nic podobnego nie widziałem, a widziałem już bardzo wiele. Nawet podejrzewałem, że widziałem już wszystko, a tu się okazuje, że nie.
- Nie mogłeś nigdy nic podobnego widzieć, bo ja wymarłam dwanaście milionów lat temu.
- Co ty za bzdury gadasz? - rozzłościła się Żaba. - Jak mogłaś wymrzeć, skoro tu jesteś?
- To znaczy wymarły wszystkie inne Makrauchenie, oprócz mnie - poprawiła się Chenia i usiadła na trawie.
Smoki przysiadły obok niej. Żaba była dalej obrażona i siedziała nadęta obgryzając paznokcie. - Żaby nie mają paznokci - mruczała do siebie - więc ponieważ nie powinnam ich mieć, to tak, jakbym ich nie obgryzała.
- Czy ty jesteś smokiem? - zapytał Zdzisław Chenię ochrypłym głosem.
- Smokiem chyba nie jestem, ale jestem ssakiem.
- My też ssaki - powiedział dumnie Antoni. - Bardzo lubimy ssać smoczki.
- Wy nie żadne ssaki, a kundle - powiedział Nowy Średni, a Zdzisław przytaknął mu w milczeniu.
- Zaraz, zaraz, czy kundel nie może być ssakiem? - wtrącił się Smok Zygmunta.
- Nawet jeśli może, to jego ssakowatość przestaje być ważna przy kundlowatości - odparł Nowy Średni. - A teraz daj nam porozmawiać z tą biedną dziewczyną.
Makrauchenia spojrzała na niego ze zdziwieniem i szepnęła:
- To macie tu jakieś dziewczyny!?
- O rety - jęknął Zdzisław - nie dość że kobieta, to jeszcze przygłupia.
- A ty jesteś niewychowany - obraziła się Chenia, wstała i poszła usiąść obok Żaby. Żaba bardzo się ucieszyła.
- My, kobiety, powinnyśmy trzymać się razem - szepnęła Cheni do ucha. - Bo ci mężczyźni nas zniszczą. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie ja tu mam ciężkie życie.
Chenia westchnęła smutno: - Ja też mam ciężkie życie.
- Opowiedz! - poprosiła Żaba.
I Chenia zaczęła opowiadać.

SCENA ÓSMA
Bardzo smutna i straszna opowieść Makraucheni
- Było to bardzo, bardzo dawno temu. Tak dawno temu, że góry były wtedy płaskie, morza płytkie, a rzeki krótkie. Na świecie nie było kwiatów ani motyli, ani tak miłych Żab jak ty. Żyły makrauchenie, dinozaury i pterodaktyle.
- Co to dinozaur? - przerwała jej Żaba z zaciekawieniem.
Smoki też przysunęły się bliżej i słuchały uważnie.
- Dinozaury - powiedziała Chenia - były to wielkie gady.
- A co to "gad"? - pytała Żaba.
- Gady to są takie zwierzęta, jak krokodyle, żółwie, jaszczurki i węże.
- Paskudztwa - szepnęła Żaba. - Mów dalej.
- A co to pterodaktyl? - wtrącił Wincenty.
- O rety, to taki owoc, cicho bądź! - uciszył go Smok Zygmunta.
- Jaki owoc, ty głupoto - ryknęła Chenia ze zdenerwowaniem. - To też były gady, takie jaszczury latające. Wyglądały jak ptaki, tylko miały w dziobach zęby, a na skrzydłach pazury.
- O rety - jęknęła Żaba. - I takie coś latało?! Zęby i pazury, i latało?! Rzeczywiście miałaś straszne życie.
- To wcale nie było straszne. Można się przyzwyczaić do wszystkiego. Pterodaktyle były dla mnie bardzo miłe, bawiły się ze mną w berka i śpiewały mi różne piosenki. A dinozaury bawiły się ze mną w chowanego. Zawsze wygrywałam, bo były takie wielkie, że nie mogły się nigdzie schować. Nawet jeżeli schowały się za jakiś bardzo duży kamień, to kawałek pleców albo ogona, albo czegoś tam im wystawał.
- A smoki nie są wielkie? - spytał Nowy Średni.
Makrauchenia spojrzała na niego z uwagą.
- Ty jesteś Średni, więc nie możesz być wielki. Ale i tak nie byłbyś wielki, nawet gdybyś nie był średni. Wy, smoki - zwróciła się Chenia do pozostałych smoków - wyglądałybyście przy dinozaurach jak ratlerki.
- Chi, chi, chi - zaśmiała się Żaba. - Ratlerki! Wincenty ratlerek! Chi, chi, chi!
Wincenty chwycił Żabę za prawą tylną łapę i rzucił ją w krzaki. Po chwili Żaba wypełzła spod liści. Była już poważna. Cichutko usiadła obok Cheni i powiedziała słodkim głosem:
- Opowiadaj dalej.
Chenia posłusznie zaczęła opowiadać.
- I całe nieszczęście zaczęło się właśnie od zabawy w chowanego. Bawiłam się z kolegą, bardzo dużym i łagodnym dinozaurem. On się chował pierwszy. Ale znalazłam go od razu, bo schował głowę pod taki kolczasty krzak i myślał, że go w ogóle nie widać. A potem była moja kolej. Schowałam się do jaskini. Jaskinia nie była duża, ale mieszkało w niej sporo nietoperzy i było tam bardzo wesoło. Siedziałam tam i siedziałam, i jakoś mój kolega nie mógł mnie znaleźć. Nawet nie wiem jak długo tam byłam, bo nie mam zegarka. Nawet gdybym go miała, to też bym nie wiedziała, bo nie umiem odczytywać godziny. A wy umiecie?
- Pewnie - odpowiedział niepewnym głosem Antoni. - Teraz jest trzecia.
- A gdzie masz zegarek? Przecież nawet nie spojrzałeś.
- I nie będę patrzył. Na zegarek patrzy się wtedy, kiedy nie wie się, która jest godzina. A ja przecież wiem. Opowiadaj.
Chenia opowiadała dalej.
- W każdym razie, kiedy wyszłam z jaskini i rozejrzałam się dookoła, był już inny świat. Nie było ani makrauchenii, ani dinozaurów, ani pterodaktyli. Mojego łagodnego kolegi też nie było.
Chenia posmutniała i umilkła. Smoki zamrugały oczami. Żaba zaczęła płakać. Rysio Kapustnik, który nadleciał podczas opowiadania Cheni i przycupnął na dmuchawcu, żeby posłuchać, schował głowę w chude ramiona i siedział w milczeniu, wzdychając ciężko.
- Kiedy to było? - zapytał cicho Zdzisław.
- Dwanaście milionów lat temu, na wiosnę - odpowiedziała smutno Chenia.
- Co?!!! - wrzasnął Smok Zygmunta tak głośno, że Rysio Kapustnik spadł z dmuchawca i nabił sobie guza. I ty chcesz, żebyśmy w to uwierzyli? Dwanaście milionów! Też coś! Czy ty wiesz, ile to jest milion?
- Nie.
- No to skąd możesz wiedzieć, ile jest dwanaście milionów?
- Przeczytałam o tym w jakiejś książce - odparła spokojnie Makrauchenia.
- No, wiesz - chrząknął niepewnie Antoni, patrząc na Smoka Zygmunta. - Ja sam mam sto osiemdziesiąt lat.
- A ja trzysta sześćdziesiąt sześć - dodał Wincenty Smok pojednawczo.
- Ja tam nie wierzę - denerwował się Smok Zygmunta.
- Makrauchenie są bardzo prawdomówne - powiedziała Chenia - jak również nie lubią przesady.
- Ja jej wierzę - odezwała się Żaba. - Nikt by takich głupot nie wymyślił. To musi być prawda.
Smok Zygmunta chciał zagrać na saksofonie, żeby mieć czas do namysłu, ale przypomniał sobie, ż saksofon leży na dnie balii z mydlinami.
- O rety - jęknął - Łysy Pies mi tego nigdy nie wybaczy. Tyle czasu w mydlinach!
Zerwał się na równe nogi i pobiegł uprać swój saksofon. Chenia również zapomniała chwilowo o smutku i zaczęła prać koronkowy kołnierz. Przez dłuższy czas wszyscy prali. Żaba nie prała, bo nie miała co.
Muszę sobie kupić białe podkolanówki - myślała - białe, żeby się szybko brudziły i żebym zawsze miała coś do uprania. I pepegi. Jak to będzie elegancko wyglądało - Żaba w pepegach.
Więcej opowieści w tym dniu nie było. Wkrótce na sznurach wisiały uprane termosy, saksofon, kokardki i kołnierzyk Cheni. Wszyscy poukładali się wygodnie wokół ogniska, które rozpaliła Żaba, żeby odpędzić komary. Łysy Pies siedział pod krzakiem owinięty w koc i kichał, patrząc ponuro na Smoka Zygmunta. Taki to psi los - myślał - piorą cię w mydlinach, nawet nie pytając o zgodę.
Zapadła noc.

SCENA DZIEWIĄTA
Dowiadujemy się, czego nam brakowało w dniu urodzin
Życie na polanie toczyło się spokojnie przez jakiś czas. Nic specjalnego się nie działo. Chenia zamieszkała ze smokami i widać było, że humor jej dopisuje. Nauczyła się jeść zupę ogórkową i muchomory. Żaba codziennie prała jej koronkowy kołnierz, a potem suszyła go na sznurze w słońcu. Kołnierz był zawsze biały jak śnieg i pachniał powietrzem. Wieczorami Smok Zygmunta grał na saksofonie, Łysy Pies dał się przeprosić i brał udział w prawie każdej melodii.
Czasami przylatywał Rysio Kapustnik z kolegami i dawali przedstawienie. Smoki bardzo chciały brać udział w niektórych widowiskach, ale Rysio uważał, że są za ciężkie i za grube. Nie powiedział im tego wprost, bo przecież by się obraziły. Wytłumaczył im natomiast, że z pewnością nigdzie nie kupią baletek, w które dałoby się wcisnąć tłustą, smoczą łapę, a taniec bez baletek jest nie do pomyślenia. Smoki wkrótce przyznały mu rację i zadowoliły się rolą widzów. Nawet im to odpowiadało, bo przed każdym przedstawieniem kupowały wielką torbę karmelków i pożerały je w skupieniu, oglądając tańce motyli. A ponieważ smoki bardzo lubią karmelki, więc wieczory baletowe upływały w cudownej atmosferze.
Pewnego dnia, chyba w piątek (dobrze już nie pamiętam, ale na pewno nie był to poniedziałek), Rysio Kapustnik przyleciał sam i oznajmił, że dzisiaj jest poniedziałek, więc przedstawienia nie będzie, bo w poniedziałki wszystkie teatry są zamknięte.
- Dzisiaj jest piątek - powiedziała ze zdziwieniem Żaba.
- Jak może być piątek, skoro nie będzie przedstawienia. Poniedziałek i koniec. A przedstawienia nie będzie również dlatego, że mam dla was niespodziankę. Dziś wieczorem rozpalcie ognisko i czekajcie na mnie. O ósmej przyprowadzę tę niespodziankę, bo sama nie chciała przyjść. Wstydzi się.
Rysio był wyraźnie podniecony, poprawiał rajstopy nerwowymi ruchami i mrugał porozumiewawczo do Cheni. Chenia pisnęła cienko:
- Znalazłeś drugą Makrauchenię?
- Nie, nie, moja droga, dobra kobieto. Drugiej takiej jak ty nie ma na całym świecie! - Rysio uśmiechnął się do Cheni z czułością. Chenia oblała się pąsowym rumieńcem, a Żaba pomyślała ze zdziwieniem: O rety, zakochał się! To samo musiało przyjść do głowy Cheni. Spuściła nieśmiało powieki i poprawiła kołnierz, a kiedy ponownie odważyła się spojrzeć, Rysia Kapustnika nie było już na polanie.
O godzinie ósmej wszystkie smoki, Chenia i Żaba siedzieli wokół ogniska i czekali niecierpliwie na Rysia Kapustnika. Rysio się spóźniał.
- Ach, ci artyści... - westchnęła Chenia. - Żadnego poczucia czasu.
Smoki ponuro przytaknęły głowami.
- Jest, jest!! - wrzasnęła Żaba.
Rzeczywiście, Rysio przyleciał i usiadł na trawie obok Żaby.
- Jestem - wysapał. - A teraz, uwaga! - Rysio zwrócił się w stronę pobliskich zarośli i krzyknął: Możesz wyjść!
Z krzaków wyszedł smok. Ale jaki! Wielki, puchaty, różowy od łba do ogona, o prześlicznych pomarańczowych oczach i niebieskich kłach. Futro miał bardzo długie i gęste, i bardzo miękkie. Wyglądał jak kłębek puchatej wełny. Tylko że ten kłębek był potwornie wielki.
Smoki rozdziawiły pyski ze zdumienia. Żabie oczy zrobiły się jeszcze większe, a Chenia spojrzała na Rysia Kapustnika, mrugając długimi rzęsami i szepnęła z uwielbieniem:
- Och, Rysiu...
Rysio Kapustnik wypiął dumnie wątłą pierś, a potem spuścił skromnie oczka i powiedział spokojnie:
- To jest Tortowy Smok Urodzinowy. Błąkał się tu w okolicy jak bezpański pies, więc postanowiłem przyprowadzić go do was.
- Pies, jaki pies? - zaskomlał Łysy Pies wychylając łeb z saksofonu, a zobaczywszy puchatego smoka oniemiał. Ciekawe, jaka to rasa - zdążył pomyśleć, ale wtedy Smok Zygmunta zauważył go i zmarszczył brwi bardzo groźnie. Łysy Pies uśmiechnął się do niego, fałszywie szczerząc zęby i schował się szybko.
Tortowy Smok Urodzinowy stał, przestępując z nogi na nogę, i najwidoczniej bardzo się wstydził. Na szyi miał termos w aksamitnym, żółtym pokrowcu przewiązany czarną aksamitką. Obok termosu, na złotym łańcuszku, wisiał smoczek.
- O, ssak - powiedziała Chenia na widok smoczka.
- Smok - poprawił ją Tortowy. - Tortowy Smok Urodzinowy. Cieszę się, że tu jestem.
Najlepiej wśród swoich.
- Pewnie, pewnie - rozczulił się Antoni. - Siadaj, chłopie, pogadamy. Czemu tak śmiesznie się nazywasz?
- Bo to nie jest moje imię. to jest definicja.
- De... - co?
- Definicja. Definicja tłumaczy, po co coś istnieje i do czego jest używane. Ja jestem używany do urodzin. Albo byłem. A może nigdy nie byłem, a miałem być? Sam nie wiem.
- Może powiedz dokładniej o co chodzi, bo my nic nie rozumiemy - przerwał mu Rysio Kapustnik. Puchaty smok zmarszczył brwi i zaczął tłumaczyć:
- Miałem być takim smokiem, który w dniu urodzin przychodzi do dzieci, żeby ich urodziny były jeszcze bardziej uroczystym dniem. Przynosiłem tort i świeczki, potem pomagałem zdmuchiwać te świeczki i urządzałem gry i zabawy. Ale dzieci się mnie bały...
- Bały?!
- Bały! - potwierdził Tortowy.
- Dziwne dzieci - zamyśliła się Żaba.
- Właśnie - przytaknął Smok Zygmunta. - Jak można bać się smoka. Smoki są takie przytulne.
- I miłe - dodał Wincenty.
- I ładne - powiedział Antoni.
- I inteligentne - stwierdził Nowy Średni.
- I kochające - chrypnął Zdzisław.
- Rozsądne - zauważyła Chenia.
- Zarozumiałe i pyskate - przerwała im Żaba ze złością, a z saksofonu rozległ się chichot Łysego Psa. Smoki zamilkły, trochę speszone.
Po chwili Wincenty Smok powiedział:
- Słuchaj, Tortowy. Ty się tymi dziećmi nie przejmuj. My znajdziemy ci inne. Na pewno na świecie jest dużo dzieci, dla których urodziny bez Tortowego Smoka to nie są żadne urodziny.
- Żadne!!! - wrzasnęły chórem smoki.
Tortowy się wzruszył. Wydobył skądś wielki tort urodzinowy i postawił go obok ogniska. Potem powiedział łamiącym się ze wzruszenia głosem:
- To teraz jemy. Niech dzieci żałują.
- Niech!!! - wrzasnęły chórem smoki.

--
Jak daleko nie pojedziesz benzyna na pewno się skończy:)

lv_
lv_ - Superbojownik · przed dinozaurami
Niech!!!

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
Niech!!!

--
====>====>

Forum > Kawały Mięsne > Sceny z życia smoków - scena siódma, ósma i dziewiąta (paczka weekendowa)
Aby pisać na forum zaloguj się lub zarejestruj