Żona posłała R. do hipermarketu po zakupy. Nakupił wszelakiego dobra i popakował w reklamówki. Było ich z siedem albo osiem, po parę kilo każda. Żeby je wyjąć z auta, wziąć teczkę co ją miał w robocie, pozamykać samochód i doczłapać do drzwi klatki schodowej okazało się wyzwaniem niemal ponad siły. Ale dowlókł się. Stanął pod drzwiami i... dupa. Ani sięgnąć do domofonu ani kluczy z kieszeni wyjąć, mógł się założyć, że wygląda jak ostatnia c*pa. Jakoś uniósł rękę, naprężył biceps... dosięgnął do dzwonka. Ni chu.. nikogo w domu. Ku*wa mać! Przekładając reklamówki do jednej ręki przekroczył wszelkie bariery bólu obcinanych palców i pękających ścięgien. Gorączkowo lewą ręką wysupłał klucze i zaczął otwierać drzwi kiedy poczuł, że nie jest sam. Tuż za jego plecami grupka trzech wyrostków z rękami w kieszeniach od jakiegoś czasu z zainteresowaniem obserwowała ten survival.
Udało się wreszcie otworzyć drzwi i balansując - jedną nogą blokując drzwi przed zamknięciem, drugą podpierając kolanem torby - R. ze zroszoną potem twarzą, w gorączkowym pośpiechu przekładał torby wyrównując obciążenie. Istny cyrk. Wreszcie był gotowy wejść do klatki, chociaż czy mu się to uda bez uszczerbku dla zakupów - nie był pewien. Rąk już prawie nie czuł. Rzucił okiem na chłopaków.
- Może wam w czymś pomóc, chłopcy? - wycedził najbardziej jadowicie jak tylko potrafił.
Na twarzach wyrostków odmalowała się konsternacja. Jakieś szczątkowe myśli zagościły w głowach. Ruszyły trybiki. Buzie się rozjaśniły. Wreszcie jeden z nich obejrzał się przez ramię.
- O, kurde, faktycznie... - zaczął. - Tam jeszcze kolega jeden idzie, jakby pan mógł chwilę przytrzymać...
I śmignęli do środka.
No, ku*wa mać.
--
ryćk'n'rotfl