Pewnego dnia, malutkim chłopcem będąc, wyszedłem z moim ojczulkiem na dwór pobawić się zabaweczkami. A że już wtedy miałem niszczycielskie zapędy , urządzałem moim biednym samochodzikom marki Wader zawody w spadaniu ze schodów. A nie były to byle jakie schody, o nie! Arcydzieło z przełomu komunizmu i demokracji - warstwy porozwalanych, skruszonych i wyszczerbionych cegieł, niepołączone praktycznie niczym; tu i ówdzie wyrastały urocze kawałeczki cegieł, przypominające kolce, czekające na zdobycz w postaci nieuważnego przechodnia. Ojciec mój miał w tym momencie lepsze rzeczy do roboty (podglądanie sąsiadek z naprzeciwka), więc nie zauważył, że jego wielce inteligentna dziecinka, zbiegając po schodkach po kolejną połamaną cieżarówkę, potknęła się i spadła po przeuroczych schodkach na sam dól, zaliczając wszystkie nierówności i wyszczerbienia.
Rana na moim czole była pokażnych rozmiarów - krwawa, głęboka, pięciocentymetrowa miazga. Z rykiem przyleciałem do domu, gdzie czekała już na mnie babunia z ciocią z Kaszczoru k/Poznania, która przyjechała z wizytacją. Babunia bez większych emocji spojrzała na zapłakanego, zalanego krwią wnuczka, odwróciła się i ze stoickim spokojem powiedziała do cioci Łucji (świeć Panie, nad jej duszą):
- Łucaaaaa, dajno mi z apteczki jeden plaster, bo Łukaszek troszkę się dziabnął!...
I jak tu nie kochać rodzinki?
--
Error 404: Unable to find a signature