Działo się to w niezapomnianych latach 70.
Old Zgniły West, przesiąknięty urokiem kultury dzieci - kwiatów, pozostawał ciągle obiektem skrzętnie skrywanych westchnień statystycznego mieszkańca kraju galopującej normalizacji - Polski Ludowej. Ale były wyjątki. Nie tylko beton partyjny, owi słynni twardogłowi, nażarci luksusowymi parówkami i kawiorem, patrzyli znad szklanic Jasia Wędrowniczka z nieukrywaną niechęcią, tudzież obrzydzeniem, na rozkład moralny i upadek obyczajowości krajów za Odrą, a nawet - a fuuuj - Atlantykiem! Pewien prosty, acz wykształcony mężczyzna słusznej postury i z groźnym Marsem na czole z łezką w oku wspominał niemiecki Ordunk, a w lewej onucy, w okładce "Myśli zebranych" Stalina, t XXXVII tkwił wytarty, acz schludny egzemplarz "Mein Kampf", pierwszej czytanki trzech pokoleń rodziny Profesora. Bo taki pseudonim nadało mu wszędobylskie i wszechpotężne SB. Profesor - a imię jego było Maciej - syna miał! Ludzka rzecz ktoś powie.
Hmmm, gdyby narrator był złośliwy, to wspomniałby, że się z tą "ludzką rzeczą" trochę zagalopowaliśmy! Ale wróćmy do naszej historii.
Maćkowi, jako ojcu z dzieckiem nie przelewało się, choć za kołnierz nie wylewał. Chodził więc od domu do domu, zbierając na nowe, zimowe podkowy dla pieroworodnego, a gdy naprawdę bieda przycisnęła, potrafił nawet w te słowa odzywać się do mieszkańców domostw:
- Dzień dobry. Jest może suchy chleb? dla Romka...

--
"- Where were you last night?
- That's so long ago, I don't remember.
- Will I see you tonight?
- I never make plans that far ahead."