Love parade w klubie „Błękitna Ostryga”
Dojechaliśmy do celu, mojego hotelu. Mój hotel był mój, zaś dziewczyny miały rzekomo zarezerwowane kimanie u ciotki Beaty, która mieszkała w Zielonej Górze. Ja, jak to ja, wszystko zaplanowałem: wziąłem ciuchy na zmianę, kasę na ekstra wydatki, trzypak prezerwatyw (przeterminował się w roku 2001, dwie karty TP z impulsami 50 i 100 na wszelki wypadek oraz spisałem numer do pomocy drogowej (trzy numery), z książki telefonicznej. Pragmatyzm od zawsze był moją wadą. Bo ja, to ja i ja o siebie dbam. Ale tego dnia (i wieczoru) miałem dbać o dwie panny. Panny napalone, panny chętne i pijane.
Zanim jednak wieczór nastał, zanim usta moczyłem w alkoholu, nadarzyła się pewna rzecz lub, jak to mawiają, pewna sekwencja wydarzeń.
Wchodzę do lobby hotelu z dziewczynami. Zostawiam dowód osobisty u pani recepcjonistki, ona natomiast pyta o koleżanki. Tutaj nie ma żadnych „ale” i melduję się ja. Koleżanki mają „meldunek” u ciotki Beaty. Jak już dopełniłem obowiązków – a była to godzina czternasta zero zero – idę do Beaty i dopytuję szczegółów imprezy.
W tym miejscu, po raz pierwszy, okazuje się że życie to nie bajka. A Beata jest blondynką wartą Księcia... Saudyjskiego.
Rozpoczyna się dość osobliwy dialog pomiędzy mua a Beti (Be):
- Dobra, mów gdzie i jak idziemy! – mówię ja, ponieważ jesteśmy już na miejscu i czekam z niecierpliwością na detale.
Beata jest ciut napruta... najebana i łączy wątki. Chwilę jej zajmuje zakumanie, że jest w hotelu.
- Nooooo, wiesz..., jest impreza..., siuuuu, bawimy się...
- Wszystko rozumiem, Be, ale gdzie ta impreza?
- Uuu, noooo, tego....
- Konkrety, Be, Konkrety! – próbuję coś z niej wykrzesać. Ja jestem trzeźwy, ona bardzo, bardzo nie.
- Eeee, no, tutaj, jest klub, Błękitna Ostryga, i tam mamy się spotkać...
Kurwa. SERIO?
Dopytuję Beatę, ale powtarza Błękitną Ostrygę ze trzy razy. Olewam Beti i idę do Żelki, która jakby bardziej kontaktuje.
- Ale, Stefan, co jest? – Żelka staje murem za Beti i mnie widzi, jako wroga. W sensie, że ukrócę jej zabawę.
- Marta, ty mów gdzie jest ta impreza.
- Nie wiem... nie nie wiem.
- Jak to, kurka, nie wiesz?
- Nie wiem, Becik ma numer. Becik... ma numer – mówi i czka.
Widzę jednak, że kontaktuje.
W końcu wyciąga serwetkę czy coś takiego z numerem. Kierunkowy się zgadza w te rejony.
Ide do budki telefonicznej. Dzwonię.
Odbiera facet.
Przedstawiam się z imienia i nazwiska, mówię też że na imprezy przyjechały dwie panny.
Rozmówca rozłącza się i następuje cisza.
Idę do Beti.
- Be, co to wszystko jest? Jaka impreza? Gdzie? – Próbuję zrozumieć sytuację.
Beata, całkiem nawalona, zlepiona w pół jak animek, mówi:
- Tuuuu, tutaj jest impreza... idziemy zaraz...
Ja byłem akurat trzeźwy:
- W Błękitnej Ostrydze?!
- Noooooo
Wziąłem Żelkę na stronę, bo ona akurat się jakoś trzymała.
Po krótkiej rozmowie wyszło na jaw, że te dwie blondynki są głupsze niż ustawa przewiduje: poznały tydzień wcześniej blond DJa, który ponoć prowadził imprezy na Love Parade w Berlinie a teraz prowadzi je w Zielonej Górze. Dziewczyny, jak już zdołałem ustalić, poleciały w ciemno za opowiastką, ja z nimi i zrobił się kwas. Kwas o tyle gorszy, że faktycznie zostałem z dwiema dziewczynami: ja trzeźwy, one naj... wstawione dość mocno. Telefon, który wykonałem, był (jak się okazało kilka dni później) do zakładu ksero, bo ten DJ zostawił go dla żartów.
No, co ważne: DJ przekazał im super info, że impreza jest w klubie Błękitna Ostryga.
W Zielonej Górze nie było takiego klubu. Nigdzie go nie było – ale tego raczej się domyślacie.
Co dalej? Ano, to że trzeba ustalić segment „Co ja robię tu, uuuuu / Co ty tutaj robisz?! Uuuu”.
Dziewczyny zamulały już konkretnie i nie dało się ukryć, że zaliczają zgona. W barze, w hotelu, zamówiłem kilka różnych flaszek i pod pretekstem rozruchu zaprosiłem dziewczyny do pokoju. Musiałem to zrobić (w sensie, zamówić flaszki), żeby te dwie babki mogły tam swobodnie wylądować. Wylądowały i poszły spać – usnęły w przeciągu minuty. Teraz mogłem zadziałać.
Przyjechałem się bawić i będę się bawić! – określiłem swoją misję oraz cel.
Wyszedłem na miasto i oceniłem, gdzie i jak można tutaj zagrzać miejsce. Były dwa bary (jeden to zajebista mordownia, ale ciekawa), w których można było się rozbić. Na rynku (chyba to był rynek) była też impreza, ale otwarta od wieczora, więc nie wiem, co tam mogło się dziać. Gdy wracałem do hotelu z rekonesansu, napotkałem taksówkarza, który czuwał przed budynkiem w swoim Wartburgu.
Rozmawiałem z nim chwilę: zdradził mi tajniki Zielonej Góry, imprezy, knajpy i takie tam. Wzbogacił moją wiedzę znacząco i bardzo mnie to ucieszyło: miałem, dzięki niemu, plan na wieczór.
Bo akurat byłem świadomy, że Love Parade się nie odbędzie, a bawić się chciałem.
Dziewczyny spały do godziny dwudziestej. Zaczęły się ogarniać. Myślałem, że zaczną od jakiegoś jedzenia, ale nie – w termosie był drink, więc zacząłe z grubej rury. Tragedia wisiała na włosku.
Ja z kolei dałem im czas na ogarnięcie się – wyszedłem do najbliższego baru.
Mogłem uraczyć się piwem i to właśnie zamierzałem zrobić.
Piję piwo, czuję się wspaniale, ale dostrzegam na końcu kontuaru kobietę, która zerka na mnie nader często.
To i ja zerkam na nią.
Ona zerka na mnie jeszcze bardziej. Zamawiam drugie piwo.
Gdy biorę łyk, ta kobieta (laska jak jap3rdolę) wstaje z krzesła idzie do mnie i siada na hookerze obok.
- Hej, przystojniaku - zagaja
- Hej! – odpowiadam z entuzjazmem.
- Co powiesz na pięć dyszek? Możemy się zbawić!
- Od pani, kochana, to bym nawet złotówki nie wziął!
Dojechaliśmy do celu, mojego hotelu. Mój hotel był mój, zaś dziewczyny miały rzekomo zarezerwowane kimanie u ciotki Beaty, która mieszkała w Zielonej Górze. Ja, jak to ja, wszystko zaplanowałem: wziąłem ciuchy na zmianę, kasę na ekstra wydatki, trzypak prezerwatyw (przeterminował się w roku 2001, dwie karty TP z impulsami 50 i 100 na wszelki wypadek oraz spisałem numer do pomocy drogowej (trzy numery), z książki telefonicznej. Pragmatyzm od zawsze był moją wadą. Bo ja, to ja i ja o siebie dbam. Ale tego dnia (i wieczoru) miałem dbać o dwie panny. Panny napalone, panny chętne i pijane.
Zanim jednak wieczór nastał, zanim usta moczyłem w alkoholu, nadarzyła się pewna rzecz lub, jak to mawiają, pewna sekwencja wydarzeń.
Wchodzę do lobby hotelu z dziewczynami. Zostawiam dowód osobisty u pani recepcjonistki, ona natomiast pyta o koleżanki. Tutaj nie ma żadnych „ale” i melduję się ja. Koleżanki mają „meldunek” u ciotki Beaty. Jak już dopełniłem obowiązków – a była to godzina czternasta zero zero – idę do Beaty i dopytuję szczegółów imprezy.
W tym miejscu, po raz pierwszy, okazuje się że życie to nie bajka. A Beata jest blondynką wartą Księcia... Saudyjskiego.
Rozpoczyna się dość osobliwy dialog pomiędzy mua a Beti (Be):
- Dobra, mów gdzie i jak idziemy! – mówię ja, ponieważ jesteśmy już na miejscu i czekam z niecierpliwością na detale.
Beata jest ciut napruta... najebana i łączy wątki. Chwilę jej zajmuje zakumanie, że jest w hotelu.
- Nooooo, wiesz..., jest impreza..., siuuuu, bawimy się...
- Wszystko rozumiem, Be, ale gdzie ta impreza?
- Uuu, noooo, tego....
- Konkrety, Be, Konkrety! – próbuję coś z niej wykrzesać. Ja jestem trzeźwy, ona bardzo, bardzo nie.
- Eeee, no, tutaj, jest klub, Błękitna Ostryga, i tam mamy się spotkać...
Kurwa. SERIO?
Dopytuję Beatę, ale powtarza Błękitną Ostrygę ze trzy razy. Olewam Beti i idę do Żelki, która jakby bardziej kontaktuje.
- Ale, Stefan, co jest? – Żelka staje murem za Beti i mnie widzi, jako wroga. W sensie, że ukrócę jej zabawę.
- Marta, ty mów gdzie jest ta impreza.
- Nie wiem... nie nie wiem.
- Jak to, kurka, nie wiesz?
- Nie wiem, Becik ma numer. Becik... ma numer – mówi i czka.
Widzę jednak, że kontaktuje.
W końcu wyciąga serwetkę czy coś takiego z numerem. Kierunkowy się zgadza w te rejony.
Ide do budki telefonicznej. Dzwonię.
Odbiera facet.
Przedstawiam się z imienia i nazwiska, mówię też że na imprezy przyjechały dwie panny.
Rozmówca rozłącza się i następuje cisza.
Idę do Beti.
- Be, co to wszystko jest? Jaka impreza? Gdzie? – Próbuję zrozumieć sytuację.
Beata, całkiem nawalona, zlepiona w pół jak animek, mówi:
- Tuuuu, tutaj jest impreza... idziemy zaraz...
Ja byłem akurat trzeźwy:
- W Błękitnej Ostrydze?!
- Noooooo
Wziąłem Żelkę na stronę, bo ona akurat się jakoś trzymała.
Po krótkiej rozmowie wyszło na jaw, że te dwie blondynki są głupsze niż ustawa przewiduje: poznały tydzień wcześniej blond DJa, który ponoć prowadził imprezy na Love Parade w Berlinie a teraz prowadzi je w Zielonej Górze. Dziewczyny, jak już zdołałem ustalić, poleciały w ciemno za opowiastką, ja z nimi i zrobił się kwas. Kwas o tyle gorszy, że faktycznie zostałem z dwiema dziewczynami: ja trzeźwy, one naj... wstawione dość mocno. Telefon, który wykonałem, był (jak się okazało kilka dni później) do zakładu ksero, bo ten DJ zostawił go dla żartów.
No, co ważne: DJ przekazał im super info, że impreza jest w klubie Błękitna Ostryga.
W Zielonej Górze nie było takiego klubu. Nigdzie go nie było – ale tego raczej się domyślacie.
Co dalej? Ano, to że trzeba ustalić segment „Co ja robię tu, uuuuu / Co ty tutaj robisz?! Uuuu”.
Dziewczyny zamulały już konkretnie i nie dało się ukryć, że zaliczają zgona. W barze, w hotelu, zamówiłem kilka różnych flaszek i pod pretekstem rozruchu zaprosiłem dziewczyny do pokoju. Musiałem to zrobić (w sensie, zamówić flaszki), żeby te dwie babki mogły tam swobodnie wylądować. Wylądowały i poszły spać – usnęły w przeciągu minuty. Teraz mogłem zadziałać.
Przyjechałem się bawić i będę się bawić! – określiłem swoją misję oraz cel.
Wyszedłem na miasto i oceniłem, gdzie i jak można tutaj zagrzać miejsce. Były dwa bary (jeden to zajebista mordownia, ale ciekawa), w których można było się rozbić. Na rynku (chyba to był rynek) była też impreza, ale otwarta od wieczora, więc nie wiem, co tam mogło się dziać. Gdy wracałem do hotelu z rekonesansu, napotkałem taksówkarza, który czuwał przed budynkiem w swoim Wartburgu.
Rozmawiałem z nim chwilę: zdradził mi tajniki Zielonej Góry, imprezy, knajpy i takie tam. Wzbogacił moją wiedzę znacząco i bardzo mnie to ucieszyło: miałem, dzięki niemu, plan na wieczór.
Bo akurat byłem świadomy, że Love Parade się nie odbędzie, a bawić się chciałem.
Dziewczyny spały do godziny dwudziestej. Zaczęły się ogarniać. Myślałem, że zaczną od jakiegoś jedzenia, ale nie – w termosie był drink, więc zacząłe z grubej rury. Tragedia wisiała na włosku.
Ja z kolei dałem im czas na ogarnięcie się – wyszedłem do najbliższego baru.
Mogłem uraczyć się piwem i to właśnie zamierzałem zrobić.
Piję piwo, czuję się wspaniale, ale dostrzegam na końcu kontuaru kobietę, która zerka na mnie nader często.
To i ja zerkam na nią.
Ona zerka na mnie jeszcze bardziej. Zamawiam drugie piwo.
Gdy biorę łyk, ta kobieta (laska jak jap3rdolę) wstaje z krzesła idzie do mnie i siada na hookerze obok.
- Hej, przystojniaku - zagaja
- Hej! – odpowiadam z entuzjazmem.
- Co powiesz na pięć dyszek? Możemy się zbawić!
- Od pani, kochana, to bym nawet złotówki nie wziął!
--
I am the law!