[Wstęp]
Zanim Wam opowiem pewien interesujący epizod w moim życiu, to od razu – zbereźnicy! – uprzedzam, wtedy były tylko aparaty na kliszę, więc nie mam zdjęć. Nawet jakbym miał opcję robić zdjęcia, tobym nie pokazał, bo honor swój mam, a branża w której dorabiałem, słynęła z tego, że wszystko pozostaje tajemnicą.
[ Zanim jednak cycki zobaczyłem, musiałem być ich „godzien”!]
W roku dziewięćdziesiątym szóstym zadecydowałem, że doraźne prace związane z komputerami czy ulotkami nie dają nic konkretnego i wakacje postanowiłem znaleźć coś sensownego w wymiarze full-time. I jeszcze mi się wypłata zamarzyła, o!
W gazetach poszukałem ofert, ale nie było tego wiele. Takie czasy. Jedno ogłoszenie dotyczyło pracy związanej z pomocą w sklepie „żelaznym” (protoplasta Castoramy) i tam też się zgłosiłem. Po krótkiej rozmowie posadę otrzymałem: moje zadania polegały na byciu ekspertem na poziomie eksperckim w dziale Clean/Delivery/Keeper, czyli na stare „przynieś-wynieś-pozamiataj”. Nic skomplikowanego. Zapytacie, skąd do jasnej, ciasnej „cycki” w tym sklepie”? O, tak... przy okazji.
Sklep znajdował się w starym urzędzie, w przyziemiu. Ciul wie, kto to tak nazwał, ale nie była to piwnica, ani też parter – do przyziemia prowadziły trzy długie schodki i cała powierzchnia – ogromna – była podzielona na kilka „biznesów”. Znajdował się tam sklep „żelazny”, sklep z walizkami i butami (galanteria), sklep z bielizną (w tym raczkującą – erotyczną), sklep z komputerami (moje klimaty), duży sklep papierniczy (ten ewoluował do ogromnej, ogólnopolskiej sieci) oraz sklep z elektrotechniką. Sklep Żelazny miał w ofercie narzędzia, elektronarzędzia, śrubki, wkręty i szmelc-mydło i powidło. Towar był upchany gdzie i jak się da, ale to akurat był też znak tamtych czasów. I tam pracowałem.
[Awans stopniowany, a jak!]
Przez czerwiec wykonywałem swoje obowiązki, będąc jednocześnie ekspertem od powierzchni płaskich, inwentaryzatorem, magazynierem i pracownikiem od dostaw. I tak się mi te życie od otwarcia do zamknięcia sklepu toczyło. Jak w każdej karierze, musiał nastąpić przełom. Ten dzień nastał na początku lipca.
Przyszedł do mnie szef i oznajmił:
- Stefan, jest sprawa. – Kiwnął porozumiewawczo głową kilka razy, zachęcając mnie, abym poszedł za nim.
Poszedłem. Stanęliśmy w strefie dostaw.
- Zaraz przyjdzie taka parka kupić żółwia, weź ich spław, bo ja mam dosyć. Wymyśl coś: że jest uszkodzony, zarezerwowany, idzie do zwrotu... Cokolwiek!
Żółw był wielką, plastikową zabawką znanej, markowej, firmy produkującej zabawki (działa do teraz). Wielkie toto, z przykrywką. I drogie w trzy diabły. Ja już wiedziałem, o co chodzi.
Parka ta (typowa Karyna i jeszcze bardziej typowy Seba) przychodzili do nas od ponad dwóch tygodni w sprawie dosłownie wszystkiego: zajmowali ogromną ilość czasu pani Kasi (kierowniczce) i szefowi i nic nie kupili. Tylko „paczali”.
Wróciłem na sklep i już miałem chytry plan. Wziąłem kartonową cenówkę z Żółwia, z ceną 80pln, i poszedłem do pani Kasi, aby swoim ładnym pismem napisała 150pln. Zrobiła to, choć była zdziwiona. Zamieściłem cenówkę na Żółwiu i czekałem.
Przyszli zaraz po godzinie siedemnastej i zaatakowali panią Kasię. Ta się zmyła (niby do telefonu – ale chyba też szef z nią rozmawiał) i zostałem ja. Sam. Teraz zostałem liderem sprzedaży!
Państwo Karynowscy wystartowali z tekstem, że oni chcą tego żółwia, tylko cena jakby inna. Co więcej, byli święcie przekonani, że cena z całą pewnością wczoraj była niższa!
Czy może urodzić się lepszy talent, niż ten ukrywany wiele lat?
- Tamten żółw, co go państwo oglądali to był pęknięty! – zaczynam tłumaczenia.
- W sensie, że uszkodzony!? – dziwi się Karynka.
- Jak najbardziej, stąd taka cena. Dzieciaki tutaj przychodzą, siadają, skaczą kilkadziesiąt razy dziennie i w końcu nie wytrzymał!
- No, to coś słaba marka, jak to ma być dla bachorów, a pękło, no nie? – odezwał się Sebuś.
Byłem przygotowany.
- Rozumie pan, to jest mocna zabawka! – Kładę żółwia na ziemię, zdejmuję pokrywkę i wchodzę do środka. Delikatnie skaczę kilkukrotnie, uważając aby nie wpakować buta w ściankę, tylko trzymać się centrum. – Tylko jak się go przewraca kilkanaście razy dziennie, to każdy, nawet najlepszy sprzęt, może nie wytrzymać!
Dosadnie mówiąc, ten „sprzęt” faktycznie mógł wiele wytrzymać. Renoma marki nie wzięła się z reklam, tylko z jej możliwości przetrwalnikowych dzieci.
Karyna patrzy na mnie podejrzliwie, Sebuś nawet pod wrażeniem prezentacji. Myślę – odpuszczą, bo cena zaporowa. Wtedy Karynka rusza z tematem, którego oczekiwałem: czyli ją to interesuje, ale ona tego nie kupi.
- No, fajnie, fajnie, co nie? Wiadomo, tylko w sumie to po co nam żółw z przykrywką?
Eeeeee. Yyyyy.
- Bo to jest piaskownica? – oświecam ją.
- Oooo, piaskownica?! – Karynka opuszcza szczękę.
- Jak najbardziej. To jest piaskownica, dlatego ma przykrywkę, żeby deszcz i inne brudy nie napadały.
- Ooooooo! – Karynka zaczyna trybić.
(specjalnie nie napisałem, co miałem NIE sprzedać, hi hi).
- No w sumie to nam piaskownica tak sobie potrzebna, bo jak się córce znudzi.
- Wtedy może pani wrzucić ziemię i wykorzystać jako wielką, ozdobną doniczkę! – Zaimprowizowałem. Tego akurat w planie nie miałem, ale mieli sobie iść, a tutaj taki klops...
- Doniczkę? Hmm, no nie wiem. Ja tak nie bardzo w kwiatki...
Wtedy odzywa się Seba.
- To jak ty, Karynka, nie będziesz mieć kwiatków, a dziecko piaskownicy, to mi się przyda na budowę. Bieremy!
I kupili. Normalnie mnie zatkało, ale poszli (musiałem ściągnąć z zaplecza panią Katarzynę, aby toto wpakowała w komputer i paragon dała) ale... kupili. W cenie niemal dwa razy większej!
(teraz wam powiem, że gdybym był jakimś influencerem czy tam kimś sprzedającym szajs, to byłaby dobra kryptoreklama tej marki, ale za wujka jej nie podam :P )
Jak już państwo Karyńscy poszli, to pojawił się szef i – podobnie jak Karyna dowiedziawszy się o funkcji żółwia – miał opad szczęki. Sprzedałem przedmiot, który był tak drogi, że ponoć leżał od marca tegoż roku i zaczynał przypominać potykacz, a nie towar handlowy. Tak poczyniłem krok do oglądania dużej ilości cycków.
Cdn?
Zanim Wam opowiem pewien interesujący epizod w moim życiu, to od razu – zbereźnicy! – uprzedzam, wtedy były tylko aparaty na kliszę, więc nie mam zdjęć. Nawet jakbym miał opcję robić zdjęcia, tobym nie pokazał, bo honor swój mam, a branża w której dorabiałem, słynęła z tego, że wszystko pozostaje tajemnicą.
[ Zanim jednak cycki zobaczyłem, musiałem być ich „godzien”!]
W roku dziewięćdziesiątym szóstym zadecydowałem, że doraźne prace związane z komputerami czy ulotkami nie dają nic konkretnego i wakacje postanowiłem znaleźć coś sensownego w wymiarze full-time. I jeszcze mi się wypłata zamarzyła, o!
W gazetach poszukałem ofert, ale nie było tego wiele. Takie czasy. Jedno ogłoszenie dotyczyło pracy związanej z pomocą w sklepie „żelaznym” (protoplasta Castoramy) i tam też się zgłosiłem. Po krótkiej rozmowie posadę otrzymałem: moje zadania polegały na byciu ekspertem na poziomie eksperckim w dziale Clean/Delivery/Keeper, czyli na stare „przynieś-wynieś-pozamiataj”. Nic skomplikowanego. Zapytacie, skąd do jasnej, ciasnej „cycki” w tym sklepie”? O, tak... przy okazji.
Sklep znajdował się w starym urzędzie, w przyziemiu. Ciul wie, kto to tak nazwał, ale nie była to piwnica, ani też parter – do przyziemia prowadziły trzy długie schodki i cała powierzchnia – ogromna – była podzielona na kilka „biznesów”. Znajdował się tam sklep „żelazny”, sklep z walizkami i butami (galanteria), sklep z bielizną (w tym raczkującą – erotyczną), sklep z komputerami (moje klimaty), duży sklep papierniczy (ten ewoluował do ogromnej, ogólnopolskiej sieci) oraz sklep z elektrotechniką. Sklep Żelazny miał w ofercie narzędzia, elektronarzędzia, śrubki, wkręty i szmelc-mydło i powidło. Towar był upchany gdzie i jak się da, ale to akurat był też znak tamtych czasów. I tam pracowałem.
[Awans stopniowany, a jak!]
Przez czerwiec wykonywałem swoje obowiązki, będąc jednocześnie ekspertem od powierzchni płaskich, inwentaryzatorem, magazynierem i pracownikiem od dostaw. I tak się mi te życie od otwarcia do zamknięcia sklepu toczyło. Jak w każdej karierze, musiał nastąpić przełom. Ten dzień nastał na początku lipca.
Przyszedł do mnie szef i oznajmił:
- Stefan, jest sprawa. – Kiwnął porozumiewawczo głową kilka razy, zachęcając mnie, abym poszedł za nim.
Poszedłem. Stanęliśmy w strefie dostaw.
- Zaraz przyjdzie taka parka kupić żółwia, weź ich spław, bo ja mam dosyć. Wymyśl coś: że jest uszkodzony, zarezerwowany, idzie do zwrotu... Cokolwiek!
Żółw był wielką, plastikową zabawką znanej, markowej, firmy produkującej zabawki (działa do teraz). Wielkie toto, z przykrywką. I drogie w trzy diabły. Ja już wiedziałem, o co chodzi.
Parka ta (typowa Karyna i jeszcze bardziej typowy Seba) przychodzili do nas od ponad dwóch tygodni w sprawie dosłownie wszystkiego: zajmowali ogromną ilość czasu pani Kasi (kierowniczce) i szefowi i nic nie kupili. Tylko „paczali”.
Wróciłem na sklep i już miałem chytry plan. Wziąłem kartonową cenówkę z Żółwia, z ceną 80pln, i poszedłem do pani Kasi, aby swoim ładnym pismem napisała 150pln. Zrobiła to, choć była zdziwiona. Zamieściłem cenówkę na Żółwiu i czekałem.
Przyszli zaraz po godzinie siedemnastej i zaatakowali panią Kasię. Ta się zmyła (niby do telefonu – ale chyba też szef z nią rozmawiał) i zostałem ja. Sam. Teraz zostałem liderem sprzedaży!
Państwo Karynowscy wystartowali z tekstem, że oni chcą tego żółwia, tylko cena jakby inna. Co więcej, byli święcie przekonani, że cena z całą pewnością wczoraj była niższa!
Czy może urodzić się lepszy talent, niż ten ukrywany wiele lat?
- Tamten żółw, co go państwo oglądali to był pęknięty! – zaczynam tłumaczenia.
- W sensie, że uszkodzony!? – dziwi się Karynka.
- Jak najbardziej, stąd taka cena. Dzieciaki tutaj przychodzą, siadają, skaczą kilkadziesiąt razy dziennie i w końcu nie wytrzymał!
- No, to coś słaba marka, jak to ma być dla bachorów, a pękło, no nie? – odezwał się Sebuś.
Byłem przygotowany.
- Rozumie pan, to jest mocna zabawka! – Kładę żółwia na ziemię, zdejmuję pokrywkę i wchodzę do środka. Delikatnie skaczę kilkukrotnie, uważając aby nie wpakować buta w ściankę, tylko trzymać się centrum. – Tylko jak się go przewraca kilkanaście razy dziennie, to każdy, nawet najlepszy sprzęt, może nie wytrzymać!
Dosadnie mówiąc, ten „sprzęt” faktycznie mógł wiele wytrzymać. Renoma marki nie wzięła się z reklam, tylko z jej możliwości przetrwalnikowych dzieci.
Karyna patrzy na mnie podejrzliwie, Sebuś nawet pod wrażeniem prezentacji. Myślę – odpuszczą, bo cena zaporowa. Wtedy Karynka rusza z tematem, którego oczekiwałem: czyli ją to interesuje, ale ona tego nie kupi.
- No, fajnie, fajnie, co nie? Wiadomo, tylko w sumie to po co nam żółw z przykrywką?
Eeeeee. Yyyyy.
- Bo to jest piaskownica? – oświecam ją.
- Oooo, piaskownica?! – Karynka opuszcza szczękę.
- Jak najbardziej. To jest piaskownica, dlatego ma przykrywkę, żeby deszcz i inne brudy nie napadały.
- Ooooooo! – Karynka zaczyna trybić.
(specjalnie nie napisałem, co miałem NIE sprzedać, hi hi).
- No w sumie to nam piaskownica tak sobie potrzebna, bo jak się córce znudzi.
- Wtedy może pani wrzucić ziemię i wykorzystać jako wielką, ozdobną doniczkę! – Zaimprowizowałem. Tego akurat w planie nie miałem, ale mieli sobie iść, a tutaj taki klops...
- Doniczkę? Hmm, no nie wiem. Ja tak nie bardzo w kwiatki...
Wtedy odzywa się Seba.
- To jak ty, Karynka, nie będziesz mieć kwiatków, a dziecko piaskownicy, to mi się przyda na budowę. Bieremy!
I kupili. Normalnie mnie zatkało, ale poszli (musiałem ściągnąć z zaplecza panią Katarzynę, aby toto wpakowała w komputer i paragon dała) ale... kupili. W cenie niemal dwa razy większej!
(teraz wam powiem, że gdybym był jakimś influencerem czy tam kimś sprzedającym szajs, to byłaby dobra kryptoreklama tej marki, ale za wujka jej nie podam :P )
Jak już państwo Karyńscy poszli, to pojawił się szef i – podobnie jak Karyna dowiedziawszy się o funkcji żółwia – miał opad szczęki. Sprzedałem przedmiot, który był tak drogi, że ponoć leżał od marca tegoż roku i zaczynał przypominać potykacz, a nie towar handlowy. Tak poczyniłem krok do oglądania dużej ilości cycków.
Cdn?
Ostatnio edytowany:
2022-10-11 19:12:12
--
I am the law!