LODY
Dzień był upalny.
Roztopiony słońcem błękit nieba spływał na kruszejące od żaru dachy i zmieszany z lepikiem bębnił kroplami smoły po parapetach. Nieliczni przechodnie umykali do domów, poruszają się tak, by kosztowało to ich najmniej wysiłku. Ulice zamierały i cichły, tylko czasem chlusnęła woda wylana z wiadra na chodnik.
U zbiegu dwóch arterii, pod drukowaną w niebieskie róże markizą, stał lodziarz. Opierał ręce o dwukołowy wózek i patrzył przed siebie, nie zważając na strumyczki potu cieknące mu z brody i nosa. Jego wzrok mówił: "Wózek jest pełen lodów. Bardzo smacznych i bardzo zimnych. Mam ochotę na loda, ale nie mogę zjeść ani jednego, bo ludzie pomyślą, że jem za darmo, że później nie zapłacę. Pomyślą, że jem coś, co przeznaczone jest dla nich, że ich okrada. Siedzą przy oknach i tylko czekają, żebym wsadził rękę do wózka. Oni też by chcieli zjeść loda, ale nie przyjdą, bo za gorąco. Ja nie muszę się ruszać z miejsca, wystarczy jak sięgnę ręką do wózka. I dlatego mi nie wolno. Ludzie podniosą rwetes, wypadną na ulicę i ukamienują lodziarza złodzieja."
W przecznicy zabrzmiały ciężkie kroki. Zza zakrętu wychynął pięćdziesięcioletni grubas o jasnych brwiach i opalonej łysinie. Miał na sobie siatkową podkoszulkę, spod której wystawały kędziory rudych włosów. Stanął przed wózkiem, na wprost sprzedawcy lodów.
- Jedną porcję - wychrypiał, oblewając się podwójną ilością potu.
- Jakich? - spytał lodziarz samym ruchem warg.
Łysy grubas zastanowił się nad odpowiedzią.
- Chciałbym... Ale pan pewnie takich nie ma...
- Mam wszystkie gatunki.
- To poproszę porcję, na razie jedną, z krętkami bladymi...
- Pan oczywiście żartuje.
Grubas zaczerpnął powietrza.
- Ja wiem, krętki blade, specjalizacja... - sapnął. - Ale może pałeczki albo przecinkowce? Żona chce... i dzieci mają takie dziwne apetyty...
- Pan oczywiście zwariował.
- Kolega mi polecił, zapisał na kartce... Jadł w innym mieście czy za granicą. Zaraz - wydobył zmięty świstek - to tak: Coccus, Bacillus, Vibrio, Spisillum... one mają takie śliczne skręty... Spirochaetae... to właśnie krętki... smaczne są również laseczki tężca...
- Pan oczywiście zwariował.
- Przypuszczałem, że nie będzie... Prawdopodobnie nie ma pan też maczugowców błonicy ani czerwonkowców?
Sprzedawca lodów nie odpowiedział. Grubas schował świstek do kieszeni spodni. Spróbował oblizać spękane wargi.
- A bywają czasem? - spytał.
Lodziarz i tym razem nie rzekł słowa. Odprowadził wzrokiem grubasa i znów wlepił spojrzenie w perspektywę martwej ulicy. W jego oczach można było odczytać: "Wariat. Będę miał co opowiedzieć żonie. Codziennie nie spotyka się autentycznego wariata. I to na wolności. Sprzedaję lody od dwudziestu lat, ale o czymś takim jeszcze nie słyszałem. Sprzedaję gronkowce o smaku waniliowym, owocowo-śmietankowe dwoinki, paciorkowce kawowe i pakietowce w czekoladzie, ale żeby krętki! Zupełny wariat."
Oniemiałe miasto liczyło sekundy do zachodu słońca. Dzień był upalny.
Jacek Sawaszkiewicz