Dzisiaj pracowałem w Pliszczynie - taka pipidówa pod Lublinem. Autobus jeździ raz na godzinę, więc rano zrobiłem zdjęcie rozkładu powrotnego. Około godziny szesnastej (jak na mnie, to cholernie długi dzień pracy) dzwonię do szefa i tłumaczę, że dzisiaj i tak nie skończę, a jutro też jest dzień. Spoko. Patrzę na zdjęcie rozkładu w telefonie i stwierdzam, że na ten o 16:25 nie zdążę, to jeszcze popracuję. Około siedemnastej się zawinąłem, bo autobus 17:40, piętnaście minut do przystanku, sklep jakiś znajdę, piwa się napiję. Doszedłem do przystanku i rozglądam się za neonem 'alkohole'. Ni ma. Coś mnie tknęło i podszedłem do rozkładu jazdy. O ja jebię... Bo ten przystanek jest czymś w rodzaju pętli. Nie to, że po kursie kierowca ma postój, ale czy dyliżans jedzie w tą czy w tamtą to zatrzymuje się na tej samej zatoczce. Oczywiście rano zajebany mułem zrobiłem zdjęcie 'w tą'. Czyli nie jadę o 17:40, tylko o 18:03. Aha, spoko, szukamy sklepu. Idę, idę.. Idę. Jest autochton na rowerze:
- Dobry.
- Dobry.
- Gdzie tutaj jest sklep?
- O tutaj prosto, w lewo, prosto i po lewej stronie.
- Daleko to?
- A skąd! Chwila drogi.
Popedałował. Idę, idę, mijam most na 'rzece' (Ciemięga się nazywa ), dalej idę, idę, mijam remizę, idę... Dotarłem - a z 1,5 kilosa przemaszerowałem, ale jednak dotarłem. Pragnienie było większe, niż niechęć do chodzenia po całym dniu pracy Już z daleka widzę, że będzie dobrze. Sklepik schodkami pod górkę, a po obu stronach chyba trawnik, który ple (to poprawna pisownia) dwóch meneli. Dobry - dobry, no tak się robi na wichurach. Idę dalej do jamy tygrysa i widzę swojego 'pedała': 'A nie mówiłem, że blisko?' No myślałem, że mu jebnę, ale spokój. Wchodzę i od razu szczypie mnie w oczy. Po lewej stronie drzwi, zaglądam. W sali, gdzie ja żeby wejść musiałbym się schylić siedzi ze dwudziestu gości w waciakach i walonkach, wszyscy piją, chmura dymu taka, że zacząłem się krztusić, a sam dużo palę - pliszczyńska arystokracja po prostu. Rozglądam się i myślę: ichniejszy bar, a nie sklep. Ale lady nie widzę przez ten dym i zastanawiam się, co tu się odpierdala. Słyszę, że ktoś mnie z tyłu zachodzi i myślę: tutaj żywot zakończę... Ale nie, to jeden z meneli od trawnika (pijany w sztok) podchodzi do mnie z sekatorem w łapie i tłumaczy, że sklep jest drzwi dalej i on jest sprzedawczynią (widocznie taki pliszczyński żarcik). Wpuścił mnie tam, wchodzę, patrzę, ciężka komuna, ale chuj, jak już wszedłem, to się nie wycofam: 'Trzy tatry butelkowe poproszę.' Gdzieś się schylił, chyba z własnej dupy wyciągnął, ale postawił na ladę:
- Ile płacę?
- ... Dziewięć pięćdziesiąt.
- (2x czerwona lampka w głowie) To u was tatra kosztuje ponad trzy złote?
- ... No u nas tak.
I teraz pytanie właściwe: Potraficie w polskich pieniądzach podzielić 9,5 pln na trzy?
Jakby ktoś pytał, to stwierdziłem (w myślach): 'Ch ci w D szmaciarzu, masz, nażryj się', zapłaciłem i bez wpierdolu bezpiecznie dotarłem na przystanek. Może siekierami te monety dzielą? Nie wiem i nie chciałem się dowiedzieć.
Taka historia.
- Dobry.
- Dobry.
- Gdzie tutaj jest sklep?
- O tutaj prosto, w lewo, prosto i po lewej stronie.
- Daleko to?
- A skąd! Chwila drogi.
Popedałował. Idę, idę, mijam most na 'rzece' (Ciemięga się nazywa ), dalej idę, idę, mijam remizę, idę... Dotarłem - a z 1,5 kilosa przemaszerowałem, ale jednak dotarłem. Pragnienie było większe, niż niechęć do chodzenia po całym dniu pracy Już z daleka widzę, że będzie dobrze. Sklepik schodkami pod górkę, a po obu stronach chyba trawnik, który ple (to poprawna pisownia) dwóch meneli. Dobry - dobry, no tak się robi na wichurach. Idę dalej do jamy tygrysa i widzę swojego 'pedała': 'A nie mówiłem, że blisko?' No myślałem, że mu jebnę, ale spokój. Wchodzę i od razu szczypie mnie w oczy. Po lewej stronie drzwi, zaglądam. W sali, gdzie ja żeby wejść musiałbym się schylić siedzi ze dwudziestu gości w waciakach i walonkach, wszyscy piją, chmura dymu taka, że zacząłem się krztusić, a sam dużo palę - pliszczyńska arystokracja po prostu. Rozglądam się i myślę: ichniejszy bar, a nie sklep. Ale lady nie widzę przez ten dym i zastanawiam się, co tu się odpierdala. Słyszę, że ktoś mnie z tyłu zachodzi i myślę: tutaj żywot zakończę... Ale nie, to jeden z meneli od trawnika (pijany w sztok) podchodzi do mnie z sekatorem w łapie i tłumaczy, że sklep jest drzwi dalej i on jest sprzedawczynią (widocznie taki pliszczyński żarcik). Wpuścił mnie tam, wchodzę, patrzę, ciężka komuna, ale chuj, jak już wszedłem, to się nie wycofam: 'Trzy tatry butelkowe poproszę.' Gdzieś się schylił, chyba z własnej dupy wyciągnął, ale postawił na ladę:
- Ile płacę?
- ... Dziewięć pięćdziesiąt.
- (2x czerwona lampka w głowie) To u was tatra kosztuje ponad trzy złote?
- ... No u nas tak.
I teraz pytanie właściwe: Potraficie w polskich pieniądzach podzielić 9,5 pln na trzy?
Jakby ktoś pytał, to stwierdziłem (w myślach): 'Ch ci w D szmaciarzu, masz, nażryj się', zapłaciłem i bez wpierdolu bezpiecznie dotarłem na przystanek. Może siekierami te monety dzielą? Nie wiem i nie chciałem się dowiedzieć.
Taka historia.
Ostatnio edytowany:
2019-03-28 20:38:24
--
46&2