Było to kilka lat temu. Naoglądałem się na You Tube Kopyra i postanowiłem wejść na ścieżkę domowego piwowarstwa. W czasie tym, samodzielne zacieranie słodu było dla mnie operacją, o której miałem takie samo pojęcie jak o pichceniu mety, (czyli żadne) postawiłem więc na brewkita.
Zdawać by się mogło, że warząc piwo z gotowca, niczego spieprzyć nie można, a jednak. Kiedy przyszło do sprawdzenia BLG czekała mnie niespodzianka. W instrukcji, jak byk stało, że powinno być około 14 stopni, a moja mikstura zawiera zaledwie dziewięć.
O! Myślę sobie: cieniutkie będzie to moje piwko. Zacząłem się zastanawiać jakby sytuację uratować i wpadłem na genialny pomysł. Cóż to jest to BLG? Zadałem sobie pytanie i natychmiast udzieliłem odpowiedzi: Jest to zawartość cukrów w roztworze. Pomyślałem więc: cukier to cukier, sacharoza też i beztrosko dosypałem zwykłego, tego którym się słodzi herbatę. Osiągnąłem pożądany efekt, więc zadałem drożdży i czekam. Fermentacja przebiegała wzorcowo. Na początku moje piwo zachowywało się tak jakby chciało dać nogę z fermentora. Później się uspokoiło.
Jako, że jakiś mądrala z internetów twierdził, że zlewanie piwa na cichą fermentację, jest co prawda wskazane, ale niekonieczne, postanowiłem ten etap procesu technologicznego pominąć (zawsze byłem pracowity inaczej).
Nadszedł czas rozlewania do butelek. Otworzyłem fermentor, a nad nim uniósł się zabójczy aromat ukraińskiego bimbru z kartofli, rocznik 1986. Mina mi nieco zrzedła, ale postanowiłem jednak rozlać ten nektar do butelek i nagazować. Naiwnie liczyłem na to, że po miesiącu w butelkach coś się poprawi. Nie poprawiło się! Piwo miało piękny kolor, było niezwykle klarowne, a piana wyglądała jakby była ze śmietany, tyle tylko, że ze względu na ten zapach, do picia nadawało się raczej średnio.
I tutaj mógłby być koniec tej historii, ale życie często lubi dopisywać nieoczekiwane zakończenia.
Minął rok. W międzyczasie o piwie trochę się nauczyłem. Miałem za sobą ileś tam warek, już z samodzielnym zacieraniem. Piwa wychodziły raz lepsze raz gorsze, ale zawsze cieszyły się powodzeniem wśród rodziny i przyjaciół. Powodzeniem na tyle dużym, że miejsca w piwnicy nie zagrzewało i schodziło na bieżąco. Natomiast w kącie piwnicy, jak wyrzut sumienia tkwiły dwa kartony z moim piwowarskim debiutem, których to nigdy nie miałem czasu wyrzucić (patrz moja legendarna pracowitość).
Któregoś dnia dostałem ochrzan od mojego ślubnego dożywocia, która to, anielskiej łagodności niewiasta, wybrawszy się po coś do piwnicy, a niezmiernie rzadko tam bywa, ponieważ od biegania po schodach jestem ja, stwierdziła, że czas najwyższy posprzątać tę graciarnię. Kiedy zorientowałem się, że standardowe „dobrze kochanie” sprawy nie załatwi, postanowiłem działać.
Wynająłem kontener na tak zwane „gabaryty”, czyli śmiecie o dużych rozmiarach. Jako, że nawet do głowy mi nie przyszło, żeby samemu targać te graty po schodach, udałem się pod naszą miejscową „Biedronkę”, gdzie zawsze można zastać znanych mi osobiście, a nawet rzec można zaprzyjaźnionych królów życia próbujących zorganizować kasę na jakiś alkohol. Miałem szczęście, ponieważ spotkałem dwóch z nich, którzy w swoim środowisku uchodzili za wyjątkowych dziwaków, ponieważ dopuszczali do siebie myśl, że pieniądze na wódę można nie tylko wyżebrać, ale w wyjątkowych przypadkach także zarobić. Posiadali jeszcze jedną cechę niezbędną do realizacji mojego planu. Nigdy, nikomu, niczego nie ukradli, więc można ich było bezpiecznie zostawić samych na posesji. Ustaliliśmy kwotę i umówiliśmy się na poranek dnia następnego.
Chłopaki stawili się nieco po szóstej. Pokazałem im co jest do wyrzucenia, a do wyrzucenia było w zasadzie wszystko oprócz regałów i artykułów jadalnych, włącznie ze stojącą od lat, w kącie piwnicy kanapą. Po udzieleniu instruktażu udaliśmy się z żoną do roboty.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy po powrocie z pracy, pierwsze co ujrzałem na podwórku, to niemal pusty kontener. Szalg mnie trafił, bo o osiemnastej mieli przyjechać go zabrać. Moich przodowników pracy nigdzie nie było widać, a z piwnicy też nie dochodziły żadne dźwięki. Już miałem dzwonić do firmy, aby przedłużyć o dobę dzierżawę kontenera, ale postanowiłem jeszcze zobaczyć co dzieje się w piwnicy. Kiedy tam wszedłem, oczom mym ukazał się taki oto sielski obrazek: Na środku piwnicy stoi rozłożona kanapa, przy niej karton wypełniony pustymi butelkami po piwie, a na niej, czule w siebie wtuleni śpią dwaj żule, którzy to niby mieli posprzątać piwnicę. Ryknąłem POBUDKA!!! Zerwali się jak oparzeni. O dziwo byli już prawie trzeźwi. Opieprzam ich, że o szóstej mają być po kontener a tu robota nie zrobiona. Oni tylko zapytali, która godzina? Mówię, że prawie czwarta, a oni na to: spoko Adaś, zdążymy. I CHOLERY, ZDĄŻYLI! Mało tego, nie chcieli pieniędzy. Jako zapłatę chcieli tylko zabrać ten karton piwa, któremu nie dali rady rano. Zapłaciłem im jednak tak jak było umówione, a piwo dostali jako premię.
Tak to dowiedziałem się, że mój nieudany piwowarski debiut, w smaku może rewelacyjny nie był (chłopaki twierdzili, że wręcz przeciwnie), ale siłę rażenia posiadał odpowiednią.