Ten malutki krążek lędźwiowy pokonał mnie po raz kolejny. Karetka wiozła mnie do szpitala a ja kwitowałem każdy wybój jękiem. Zaległem na korytarzu, obłożony termoforem, skłuty zastrzykami.
Nie ma miejsca w sali dla lżej poszkodowanych- rzuciła mi pielęgniarka wraz z kaczką.
Jednak następnego dnia zostałem przeniesiony do jeszcze ciepłego łóżka, najwyraźniej nieboraka źle sklasyfikowano.
Sala spora, kilku pacjentów lekko poszkodowanych a to częściowym paraliżem a to bólem przed czy pooperacyjnym. Tylko jeden z pacjentów wyróżniał się zdumiewająco. Maszerował środkiem sali od okna do drzwi, robił para wojskowe zwroty i zasuwał, tam i z powrotem. Banda nieruchomych zdechlaków i tygrys w klatce. Dajmy mu na imię Czesiek, bo chłopina przysłużył się wzajemnej komunikacji. Przynosił kolegom kaczki i gazety, jakieś słodycze czy nie zakazane napoje z szpitalnego sklepiku.
Co Panu dolega skoro Pan tak lata jak żyd po pustym sklepie?- zapytałem go z ciekawością.
Cieciuję w fabryczce- rzucił szorstkim jak zmywak głosem. Napiłem się kapkę, położyłem kocyk na elektrycznym piecu akumulacyjnym i kimnąłem. Rano wstaję i… nie mam czucia w nogach, tak już dwa tygodnie wyjaśniał i dla potwierdzenia dziobał się widelcem po udzie.
A te marsze? To mnie uspokaja, nawyk spod celi.
Pełnym podziwu wzrokiem omiotłem jego postać i dopiero teraz zwróciłem uwagę na cyngwajsy /wytatuowane kropki/ u nasady kciuka i w rogu lewego oka. Oznaczało to grypsującego złodzieja jak mi potem dokładnie wytłumaczył.
Czesio był bardzo towarzyski i bezpośredni. Szybko nawiązywał znajomości i już po kilku minutach prezentował rozmówcy swojego pyrdka uzbrojonego w przyczepiony okazały pierścień.
To było ponoć najnowsze osiągnięcie więziennej medycyny. Czesiek prezentował po kolei wszystkim na naszej i pewnie sąsiednich salach swojego „Władcę Pierścienia”. Przyciszonym głosem zachwalał zalety tej konstrukcji. Trzyma wełnę i mogę dymać ile zechcę- zapewniał z dziwnym błyskiem w oczach. Ten błysk natychmiast przenosił się na rozmówców, paralitycy otwierali zamknięte oko, zdechlaki nie zdolne do utrzymania szklanki przekręcali się sami na bok i wsparci na łokciu oglądali to „cudo”. Ja jako najmłodszy w sali i świeżo upieczony żonkoś nie byłem szczególnie zainteresowany, te „rewelacje” w zasadzie byłem w stanie z siebie wykrzesać bez mocy pochodzącej z pierścienia.
Nie wiem jak zapatrywały się na ten wynalazek pielęgniarki, bo Czesio znikał wieczorami na dość długo. Powłóczyste spojrzenia kierowane w jego stronę wskazywały, że chyba jest coś na rzeczy.
Moja dolegliwość okazała się istotnie lekka, dysk najwyraźniej wskoczył na miejsce. Trzeciego dnia odważyłem się chodzić i czwartego maszerowałem obok Czesia po sali.
Polubił mnie za podrzucane mu co chwila dowcipy. Był to bezcenny towar dla kogoś kto spędza długie chwile na państwowym wikcie. Czasem rewanżował mi się jakimś produktem prosto z tego przybytku choćby takim:
„Rzecz działa się zaraz po wojnie, wracał żołnierzyk do cywila, strasznie dymać mu się chciało.
A tu okolica spalona, opustoszała, nie ma nikogo . Wykorzystam pierwszą żywą istotę, postanowił desperat i …. zobaczył zbliżającego się żyda z opaską na oku. Założył naprędce zrobioną opaskę i przemówił. Witaj Żydzie, dobrze, że Ciebie widzę, tułałem się po Afryce i jeden szaman sprzedał mi sposób na odzyskanie wzroku, czy mi pomożesz? Żyd natychmiast się zgodził. Żołnierzyk spuścił spodnie, wypiął się i poprosił. Wsadź, to powinno pomóc. Ledwie Żyd dotknął żołnierz wrzasnął:
-stop już widzę, zdejmując fałszywkę z oka.
Nie do wiary, ta ja tyle lat się męczę z moim kalectwem-szeptał zdumiony Żyd. Czy Ty też mógłbyś mnie wyleczyć?
Żółnierzyk dopiął swego, zasadził porządnie, poprawił…
-Stop, już na oba nie widzę……. „
Dowcip istotnie wydał mi się autentykiem ale Czesiek nie miał zbyt wiele do zaoferowania na wymianę. Dobiliśmy targu. On uczył mnie grypsery a ja podrzucałem mu odgrzebywane z czeluści pamięci dżołki. Trochę ich tam miałem a to dzięki koledze ze studiów. Odziedziczył śmiech po babci, taki dyszkant kaskadowo nasilający się, zarażał łatwo i gremialnie. Uruchomiony kolega podczas wykładu na dużej auli potrafił położyć na podłodze wszystkich bez wyjątku razem z wykładowcą.
Nawet jak śmiech cichł a towarzystwo bez powietrza podnosiło się z trudem z podłogi kolega wybuchał ponownie masakrując od nowa.
To dlatego przynosiliśmy mu zewsząd zebrane. Przyznam, że robił się coraz bardziej wybredny i musieliśmy się bardzo starać.
Wracając do Cześka on notował skrzętnie a ja nabywałem nową umiejętność pewnie bardzo przydatną w codziennym życiu.
Kurs rozpoczął się od prostego pytania: Jesteś człowiekiem? Zastanawiałem się, którą z definicji mam zastosować do siebie Darwinowską czy biblijną ale Czesiek przerwał mi rozmyślania.
I tak dowiedziałem się, że człowiek to osoba posługująca się grypserą i to najlepiej przeszlifowaną w więzieniu. Na pytanie kim ja jestem Czesiek bez namysłu odparł: Nieszkodliwy Frajer .
Czyli ten co to nie grypsuje ale też nie współpracuje z klawiszami . Zatem nie tak źle. Jest też Szkodliwy Frajer, nie tylko, że nie jest człowiekiem to jeszcze współpracuje z klawiszami. To jest miejscówka zaraz po cwelu, najniższym w hierarchii stopniem, kimś upodlonym, wykorzystanym seksualnie. Na tą pozycję dostają się masowo gwałciciele, byli policjanci, pedofile i każdy pedał.
Po wyczerpaniu podstaw słownika Czesia ostrzegał mnie z powagą w głosie, abym nigdy nie mówił „w celi”. Mówi się byłem, siedziałem „pod celą” i basta.
Czesio pod celą oprócz doskonalenia grypsery, zabijania nudy dowcipami i marszami tam i z powrotem od ściany do drzwi uczestniczył w różnych „zabawach”. Jedną z nich było rzucenie pod celą tekstu „chujowa podłoga”. Od tej chwili oznaczało to, że nikt z „ludzi” nie może dotknąć podłogi pod groźbą zostania cwelem. Zatem więźniowie chodzili po gzymsach, ręcznikach, taboretach wszystkim co się dało byle tylko nie dotknąć podłogi. Zabawę kończyło skiciorowanie /odwołanie/ jej przez rzucającego zaklęcie.
Bardzo poruszony drastycznością kary wyczekiwałem na moment kiedy Czesio napiwszy się dużo herbaty i kompoty zapragnie udać się do bardachy by się odlać.
„Chujowa podłoga” rzucona przez mnie w tym momencie była dla niego udręką. Nie wiedział czy może zlekceważyć zaklęcie kogoś tylko po krótkim kursie grypsery. Z poważną miną twierdziłem, że też nie wiem, ale zapytam się chłopaków na dzielnicy.
Musiał mi obiecać kolejną opowieść bym skiciorował zaklęcie.
Póki co używaliśmy krzeseł i pościeli, reklamówek i co tam w ręce wpadło budząc ożywienie wśród pacjentów i niestety potępienie salowych. Tylko szczególne względy Czesia uchroniły nas przez jakąś aferą.
Z żalem opuszczałem szpital. Czesio został, kto wie może jest tam jeszcze, bo jego dolegliwość oprócz zmarszczek na czołach ordynatora i wzywanych konsultantów nie była uciążliwa dla pozostałego personelu.
Nie ma miejsca w sali dla lżej poszkodowanych- rzuciła mi pielęgniarka wraz z kaczką.
Jednak następnego dnia zostałem przeniesiony do jeszcze ciepłego łóżka, najwyraźniej nieboraka źle sklasyfikowano.
Sala spora, kilku pacjentów lekko poszkodowanych a to częściowym paraliżem a to bólem przed czy pooperacyjnym. Tylko jeden z pacjentów wyróżniał się zdumiewająco. Maszerował środkiem sali od okna do drzwi, robił para wojskowe zwroty i zasuwał, tam i z powrotem. Banda nieruchomych zdechlaków i tygrys w klatce. Dajmy mu na imię Czesiek, bo chłopina przysłużył się wzajemnej komunikacji. Przynosił kolegom kaczki i gazety, jakieś słodycze czy nie zakazane napoje z szpitalnego sklepiku.
Co Panu dolega skoro Pan tak lata jak żyd po pustym sklepie?- zapytałem go z ciekawością.
Cieciuję w fabryczce- rzucił szorstkim jak zmywak głosem. Napiłem się kapkę, położyłem kocyk na elektrycznym piecu akumulacyjnym i kimnąłem. Rano wstaję i… nie mam czucia w nogach, tak już dwa tygodnie wyjaśniał i dla potwierdzenia dziobał się widelcem po udzie.
A te marsze? To mnie uspokaja, nawyk spod celi.
Pełnym podziwu wzrokiem omiotłem jego postać i dopiero teraz zwróciłem uwagę na cyngwajsy /wytatuowane kropki/ u nasady kciuka i w rogu lewego oka. Oznaczało to grypsującego złodzieja jak mi potem dokładnie wytłumaczył.
Czesio był bardzo towarzyski i bezpośredni. Szybko nawiązywał znajomości i już po kilku minutach prezentował rozmówcy swojego pyrdka uzbrojonego w przyczepiony okazały pierścień.
To było ponoć najnowsze osiągnięcie więziennej medycyny. Czesiek prezentował po kolei wszystkim na naszej i pewnie sąsiednich salach swojego „Władcę Pierścienia”. Przyciszonym głosem zachwalał zalety tej konstrukcji. Trzyma wełnę i mogę dymać ile zechcę- zapewniał z dziwnym błyskiem w oczach. Ten błysk natychmiast przenosił się na rozmówców, paralitycy otwierali zamknięte oko, zdechlaki nie zdolne do utrzymania szklanki przekręcali się sami na bok i wsparci na łokciu oglądali to „cudo”. Ja jako najmłodszy w sali i świeżo upieczony żonkoś nie byłem szczególnie zainteresowany, te „rewelacje” w zasadzie byłem w stanie z siebie wykrzesać bez mocy pochodzącej z pierścienia.
Nie wiem jak zapatrywały się na ten wynalazek pielęgniarki, bo Czesio znikał wieczorami na dość długo. Powłóczyste spojrzenia kierowane w jego stronę wskazywały, że chyba jest coś na rzeczy.
Moja dolegliwość okazała się istotnie lekka, dysk najwyraźniej wskoczył na miejsce. Trzeciego dnia odważyłem się chodzić i czwartego maszerowałem obok Czesia po sali.
Polubił mnie za podrzucane mu co chwila dowcipy. Był to bezcenny towar dla kogoś kto spędza długie chwile na państwowym wikcie. Czasem rewanżował mi się jakimś produktem prosto z tego przybytku choćby takim:
„Rzecz działa się zaraz po wojnie, wracał żołnierzyk do cywila, strasznie dymać mu się chciało.
A tu okolica spalona, opustoszała, nie ma nikogo . Wykorzystam pierwszą żywą istotę, postanowił desperat i …. zobaczył zbliżającego się żyda z opaską na oku. Założył naprędce zrobioną opaskę i przemówił. Witaj Żydzie, dobrze, że Ciebie widzę, tułałem się po Afryce i jeden szaman sprzedał mi sposób na odzyskanie wzroku, czy mi pomożesz? Żyd natychmiast się zgodził. Żołnierzyk spuścił spodnie, wypiął się i poprosił. Wsadź, to powinno pomóc. Ledwie Żyd dotknął żołnierz wrzasnął:
-stop już widzę, zdejmując fałszywkę z oka.
Nie do wiary, ta ja tyle lat się męczę z moim kalectwem-szeptał zdumiony Żyd. Czy Ty też mógłbyś mnie wyleczyć?
Żółnierzyk dopiął swego, zasadził porządnie, poprawił…
-Stop, już na oba nie widzę……. „
Dowcip istotnie wydał mi się autentykiem ale Czesiek nie miał zbyt wiele do zaoferowania na wymianę. Dobiliśmy targu. On uczył mnie grypsery a ja podrzucałem mu odgrzebywane z czeluści pamięci dżołki. Trochę ich tam miałem a to dzięki koledze ze studiów. Odziedziczył śmiech po babci, taki dyszkant kaskadowo nasilający się, zarażał łatwo i gremialnie. Uruchomiony kolega podczas wykładu na dużej auli potrafił położyć na podłodze wszystkich bez wyjątku razem z wykładowcą.
Nawet jak śmiech cichł a towarzystwo bez powietrza podnosiło się z trudem z podłogi kolega wybuchał ponownie masakrując od nowa.
To dlatego przynosiliśmy mu zewsząd zebrane. Przyznam, że robił się coraz bardziej wybredny i musieliśmy się bardzo starać.
Wracając do Cześka on notował skrzętnie a ja nabywałem nową umiejętność pewnie bardzo przydatną w codziennym życiu.
Kurs rozpoczął się od prostego pytania: Jesteś człowiekiem? Zastanawiałem się, którą z definicji mam zastosować do siebie Darwinowską czy biblijną ale Czesiek przerwał mi rozmyślania.
I tak dowiedziałem się, że człowiek to osoba posługująca się grypserą i to najlepiej przeszlifowaną w więzieniu. Na pytanie kim ja jestem Czesiek bez namysłu odparł: Nieszkodliwy Frajer .
Czyli ten co to nie grypsuje ale też nie współpracuje z klawiszami . Zatem nie tak źle. Jest też Szkodliwy Frajer, nie tylko, że nie jest człowiekiem to jeszcze współpracuje z klawiszami. To jest miejscówka zaraz po cwelu, najniższym w hierarchii stopniem, kimś upodlonym, wykorzystanym seksualnie. Na tą pozycję dostają się masowo gwałciciele, byli policjanci, pedofile i każdy pedał.
Po wyczerpaniu podstaw słownika Czesia ostrzegał mnie z powagą w głosie, abym nigdy nie mówił „w celi”. Mówi się byłem, siedziałem „pod celą” i basta.
Czesio pod celą oprócz doskonalenia grypsery, zabijania nudy dowcipami i marszami tam i z powrotem od ściany do drzwi uczestniczył w różnych „zabawach”. Jedną z nich było rzucenie pod celą tekstu „chujowa podłoga”. Od tej chwili oznaczało to, że nikt z „ludzi” nie może dotknąć podłogi pod groźbą zostania cwelem. Zatem więźniowie chodzili po gzymsach, ręcznikach, taboretach wszystkim co się dało byle tylko nie dotknąć podłogi. Zabawę kończyło skiciorowanie /odwołanie/ jej przez rzucającego zaklęcie.
Bardzo poruszony drastycznością kary wyczekiwałem na moment kiedy Czesio napiwszy się dużo herbaty i kompoty zapragnie udać się do bardachy by się odlać.
„Chujowa podłoga” rzucona przez mnie w tym momencie była dla niego udręką. Nie wiedział czy może zlekceważyć zaklęcie kogoś tylko po krótkim kursie grypsery. Z poważną miną twierdziłem, że też nie wiem, ale zapytam się chłopaków na dzielnicy.
Musiał mi obiecać kolejną opowieść bym skiciorował zaklęcie.
Póki co używaliśmy krzeseł i pościeli, reklamówek i co tam w ręce wpadło budząc ożywienie wśród pacjentów i niestety potępienie salowych. Tylko szczególne względy Czesia uchroniły nas przez jakąś aferą.
Z żalem opuszczałem szpital. Czesio został, kto wie może jest tam jeszcze, bo jego dolegliwość oprócz zmarszczek na czołach ordynatora i wzywanych konsultantów nie była uciążliwa dla pozostałego personelu.
--
"Poszerzaj swoje horyzonty- wyburz dom z naprzeciwka."