Wiosna przyszła, ptaszki świergolą, kwiaty wystawiły nad ziemię ryjki czy co one tam mają do wystawienia, a pośród tej majowej sielanki stał sobie mój samochód, usyfiony jak ruski wóz do roztrząsania gnoju.
Trzeba było umyć choćby po to, żeby sprawdzić czy to mój, więc umyłem.
Spostrzegłszy to, moja ukochana dokonała obserwacji porównawczej, którą nie omieszkała się podzielić:
- Samochód to niby umyłeś, a balustrada pozostała brudna niestety.
Balustrada, balustrada.. wycieraczki to zmywajki, ale którą część auta nazywamy balustradą?
- Yyy?
- No przecież na balkonie balustrada. Brudna jest. Samochód sobie parkujesz pod balkonem czyściutki, a balustrada brudniutka. Nieładnie wygląda. Sąsiad swoją pomalował, my też musimy.
Nadgorliwy sąsiad, debil.
- Nie trzeba, nie wolno, musimy mieć zgodę spółdzielni, nie chce mi się, kiedy indziej, ta poręcz całkiem dobrze jeszcze wygląda, nie jestem pewien czy te poręcze to tak w ogóle się maluje.
- No weeeź leniwcu, pojadę z tobą do marketu, wszystko kupimy i razem pomalujemy, dobrze?
- Oczywiście najmilsza - westchnąłem i pojechaliśmy.
Wiedziałem, że kobiety wpadają w szał zakupów, ale dotąd nie zdarzyło mi się obserwować tej przypadłości w markecie budowlanym.
Na miejscu rozdzieliliśmy zadania, ukochana poszła wybrać farbę, zaś ja potrzebowałem kawałek deski, więc ustawiłem się w dość zaskakującej kolejce do kawałków desek.
Wróciła z zasłonką, "o, jaka śliczna zasłonka, właśnie taka jest nam niezbędna".
- Tak, śliczna, a co z farbą?
Poszła ponownie, wróciła z obrazkami na ścianę. Jeden przedstawiał widok Nowego Jorku z lotu bardzo chorego ptaka, na drugim był prawdopodobnie zepsuty samochód bo bez kół i caly zardzewiały. Lub zakrwawiony, nie bylem pewien.
Farby nadal niet.
- A farba?
- Ale nie wiem która farba. Tam jest mnóstwo farb. Może na wszelki wypadek przyniosę wszystkie?
No, i tirem je zabierzemy. W głowie mignęła mi wizja pokoju wypełnionego po sufit farbami, całego mieszkania, bloku, wiadra z farbami wypadające z górnych pięter przez okna...
- Niepotrzebne nam kochanie wszystkie, idź i wytłumacz pracownikowi jaką farbę potrzebujesz, co chcesz pomalować. Natenczas on ci powie, którą powinnaś kupić.
- To ja pójdę, zapytam - poszła, zapytała, przyniosła.
Pracownik musiał wywnioskować z rozmowy z mą miłością, że potrzebujemy pomalować uszkodzony podwodny radziecki reaktor atomowy, bo farba okazała się zewnętrzna, odporna na wiatr, mróz, wybuch wulkanu, grad, tornado, ostrzał z armaty, bezpośrednie uderzenie meteorytu oraz wilgoć. Milion złotych za puszkę pół litra.
Czytam opakowanie. Kompletnie nie będziemy mieli powodu do zmartwienia jeśli Łódź nawiedzi tsunami i nasz balkon na parę lat zanurzy się w morzu, bo gdy rozstąpią się wody, pomalowana superfarbą balustrada nadal będzie lśnić jak złoto.. Złoto?!!
- Tak właśnie kochanie. Nasz blok jest w kolorze sprany burgund więc złota balustrada będzie wyglądać słodko.
- Słodko jak u Rumunów - nasz blok nazwałbym fioletowym, fiołkowym, lekko brązowym, czerwonawym, ale burgund? Sprany!?
- Pewnie chodzi ci o Cyganów, ale nie czepiaj się, bardzo cię proszę, tu masz pędzle, pistolet do malowania, folia, srolia, taśma, przedłużacz do pędzli, kuweta na farbę i Specjalny Uchwyt.
- A co on chwyta, ten uchwyt? - zainteresowałem się obracając w ręku fikuśnie wygięty kawałek drutu z przyczepioną metką. Pięć dych. O jasny gwint, z czego to jest, z uranu?
- Widać, że się nie znasz. - tłumaczy mi tymczasem moje słoneczko - Uchwyt służy do tego, żeby tę o kuwetę przymocować. Żeby ona się, ta kuweta, rozumiesz, nie ruszała. Pan powiedział, że uchwyt jest niezbędny, bo dzięki temu kuweta się nie przewróci a farba nie rozleje.
- Gość myślał, że to ty najmilsza będziesz malować, wstrętny naciągacz. Mi się nic nie rozleje. Odnieś to, ławkowiec i wałki też zabierz. Pistolet odnieś albo przynieś sprężarkę, nie, żartuję, nie przynoś sprężarki. Ten szajs też odłóż. Przynieś jeszcze tylko rozpuszczalnik do tej drogiej farby i spadamy - postawiłem sprawę po męsku, bo była okazja.
Przyniosła rozpuszczalnik i "wręcz niezbędny, cudowny karnisz", najpewniej do założenia na zewnątrz mieszkania, bo od środka są w każdym oknie. Przy kasie okazało się, że rozpuszczalnik do megafarby kosztuje kolejny milion, więc uznałem, że nie bierzemy, jakoś to będzie, po czym zapakowaliśmy się do autka i wróciliśmy do domu w kolorze burgund sprany jego mać.
W domku najdroższa zrobiła mi kanapkę z kurczakiem, sobie kawę bez, usiadła, otworzyła książkę i popatrzyła na mnie unosząc nierówno brwi, prawa wyżej, co w międzynarodowym języku miłości oznacza "no to wio gniady, ale liczy się, że malujemy razem".
Przystąpiłem do dzieła.
Szło nieźle. Dopóki nie musiałem wyskoczyć do łazienki.
Wracając spostrzegłem ślady prowadzące z balkonu w głąb mieszkania. Złote. Wyglądało jakby jakiś pies wlazł w złotą farbę na balkonie, po czym poszedł do pokoju.
Mocą sprawczą okazał się pies, który wlazł w złotą farbę na balkonie i poszedł do pokoju. Podążając po śladach znalazłem go pod fotelem zżerającego moją kanapkę z kurczakiem.
- Kochanie, twój piesek nabrudził - w takich chwilach bezpieczniej nazywać go jej pieskiem.
- Bidulka, nie miał kto z nią wyjść na spacerek - nie uniosła głowy znad książki - zaraz posprzątam.
- Farbą nabrudził.
Spojrzała, przeraziła się, wydobyliśmy spod fotela wrednego złodzieja przełykającego pospiesznie resztki mojego posiłku. Farba z podłogi zeszła, bo świeża, farba z psa nie zeszła, bo bez rozpuszczalnika jakoś nie chciała.
Więc pojechałem po rozpuszczalnik.
- Mój drogi, możemy uznać, że to twoja wina. Nie upilnowałeś psa, kiedy ja byłam zajęta - przywitała mnie po powrocie ukochana, zabrała Najdroższy Rozpuszczalnik Świata i poszła do łazienki czyścić psu upaćkaną na złoto kończynę.
Myśląc o psiej łapie, która prawdopodobnie mogłaby przetrwać wybuch supernowej i może by tak jej nie czyścić, raczej już pomalować całą tę nikczemnie złodziejską sylwetkę, wyjdzie niezniszczalny rabuś - zżeracz cudzych kanapek, mogłaby kraść żarcie bezpośrednio z gorącego piekarnika, wróciłem do malowania.
Godzinę później, gdy praca dobiegała końca, wspomniana łapa pojawiła się w polu widzenia ponownie, już umyta, w towarzystwie trzech pozostałych, i całej reszty kanapkozjada. Bezczelnie węszył opodal kuwety na farbę, wyraźnie szukając czegoś jadalnego co mógłby mi odebrać.
-WON!! - ryknąłem, żeby nie było że nie uczę się na własnych błędach.
Pies się przestraszył, rzucił w bok, zahaczył o pozbawioną Specjalnego Uchwytu kuwetę i strącił ją z balkonu.
Na samochód nadgorliwego sąsiada, debila.
Trzeba było umyć choćby po to, żeby sprawdzić czy to mój, więc umyłem.
Spostrzegłszy to, moja ukochana dokonała obserwacji porównawczej, którą nie omieszkała się podzielić:
- Samochód to niby umyłeś, a balustrada pozostała brudna niestety.
Balustrada, balustrada.. wycieraczki to zmywajki, ale którą część auta nazywamy balustradą?
- Yyy?
- No przecież na balkonie balustrada. Brudna jest. Samochód sobie parkujesz pod balkonem czyściutki, a balustrada brudniutka. Nieładnie wygląda. Sąsiad swoją pomalował, my też musimy.
Nadgorliwy sąsiad, debil.
- Nie trzeba, nie wolno, musimy mieć zgodę spółdzielni, nie chce mi się, kiedy indziej, ta poręcz całkiem dobrze jeszcze wygląda, nie jestem pewien czy te poręcze to tak w ogóle się maluje.
- No weeeź leniwcu, pojadę z tobą do marketu, wszystko kupimy i razem pomalujemy, dobrze?
- Oczywiście najmilsza - westchnąłem i pojechaliśmy.
Wiedziałem, że kobiety wpadają w szał zakupów, ale dotąd nie zdarzyło mi się obserwować tej przypadłości w markecie budowlanym.
Na miejscu rozdzieliliśmy zadania, ukochana poszła wybrać farbę, zaś ja potrzebowałem kawałek deski, więc ustawiłem się w dość zaskakującej kolejce do kawałków desek.
Wróciła z zasłonką, "o, jaka śliczna zasłonka, właśnie taka jest nam niezbędna".
- Tak, śliczna, a co z farbą?
Poszła ponownie, wróciła z obrazkami na ścianę. Jeden przedstawiał widok Nowego Jorku z lotu bardzo chorego ptaka, na drugim był prawdopodobnie zepsuty samochód bo bez kół i caly zardzewiały. Lub zakrwawiony, nie bylem pewien.
Farby nadal niet.
- A farba?
- Ale nie wiem która farba. Tam jest mnóstwo farb. Może na wszelki wypadek przyniosę wszystkie?
No, i tirem je zabierzemy. W głowie mignęła mi wizja pokoju wypełnionego po sufit farbami, całego mieszkania, bloku, wiadra z farbami wypadające z górnych pięter przez okna...
- Niepotrzebne nam kochanie wszystkie, idź i wytłumacz pracownikowi jaką farbę potrzebujesz, co chcesz pomalować. Natenczas on ci powie, którą powinnaś kupić.
- To ja pójdę, zapytam - poszła, zapytała, przyniosła.
Pracownik musiał wywnioskować z rozmowy z mą miłością, że potrzebujemy pomalować uszkodzony podwodny radziecki reaktor atomowy, bo farba okazała się zewnętrzna, odporna na wiatr, mróz, wybuch wulkanu, grad, tornado, ostrzał z armaty, bezpośrednie uderzenie meteorytu oraz wilgoć. Milion złotych za puszkę pół litra.
Czytam opakowanie. Kompletnie nie będziemy mieli powodu do zmartwienia jeśli Łódź nawiedzi tsunami i nasz balkon na parę lat zanurzy się w morzu, bo gdy rozstąpią się wody, pomalowana superfarbą balustrada nadal będzie lśnić jak złoto.. Złoto?!!
- Tak właśnie kochanie. Nasz blok jest w kolorze sprany burgund więc złota balustrada będzie wyglądać słodko.
- Słodko jak u Rumunów - nasz blok nazwałbym fioletowym, fiołkowym, lekko brązowym, czerwonawym, ale burgund? Sprany!?
- Pewnie chodzi ci o Cyganów, ale nie czepiaj się, bardzo cię proszę, tu masz pędzle, pistolet do malowania, folia, srolia, taśma, przedłużacz do pędzli, kuweta na farbę i Specjalny Uchwyt.
- A co on chwyta, ten uchwyt? - zainteresowałem się obracając w ręku fikuśnie wygięty kawałek drutu z przyczepioną metką. Pięć dych. O jasny gwint, z czego to jest, z uranu?
- Widać, że się nie znasz. - tłumaczy mi tymczasem moje słoneczko - Uchwyt służy do tego, żeby tę o kuwetę przymocować. Żeby ona się, ta kuweta, rozumiesz, nie ruszała. Pan powiedział, że uchwyt jest niezbędny, bo dzięki temu kuweta się nie przewróci a farba nie rozleje.
- Gość myślał, że to ty najmilsza będziesz malować, wstrętny naciągacz. Mi się nic nie rozleje. Odnieś to, ławkowiec i wałki też zabierz. Pistolet odnieś albo przynieś sprężarkę, nie, żartuję, nie przynoś sprężarki. Ten szajs też odłóż. Przynieś jeszcze tylko rozpuszczalnik do tej drogiej farby i spadamy - postawiłem sprawę po męsku, bo była okazja.
Przyniosła rozpuszczalnik i "wręcz niezbędny, cudowny karnisz", najpewniej do założenia na zewnątrz mieszkania, bo od środka są w każdym oknie. Przy kasie okazało się, że rozpuszczalnik do megafarby kosztuje kolejny milion, więc uznałem, że nie bierzemy, jakoś to będzie, po czym zapakowaliśmy się do autka i wróciliśmy do domu w kolorze burgund sprany jego mać.
W domku najdroższa zrobiła mi kanapkę z kurczakiem, sobie kawę bez, usiadła, otworzyła książkę i popatrzyła na mnie unosząc nierówno brwi, prawa wyżej, co w międzynarodowym języku miłości oznacza "no to wio gniady, ale liczy się, że malujemy razem".
Przystąpiłem do dzieła.
Szło nieźle. Dopóki nie musiałem wyskoczyć do łazienki.
Wracając spostrzegłem ślady prowadzące z balkonu w głąb mieszkania. Złote. Wyglądało jakby jakiś pies wlazł w złotą farbę na balkonie, po czym poszedł do pokoju.
Mocą sprawczą okazał się pies, który wlazł w złotą farbę na balkonie i poszedł do pokoju. Podążając po śladach znalazłem go pod fotelem zżerającego moją kanapkę z kurczakiem.
- Kochanie, twój piesek nabrudził - w takich chwilach bezpieczniej nazywać go jej pieskiem.
- Bidulka, nie miał kto z nią wyjść na spacerek - nie uniosła głowy znad książki - zaraz posprzątam.
- Farbą nabrudził.
Spojrzała, przeraziła się, wydobyliśmy spod fotela wrednego złodzieja przełykającego pospiesznie resztki mojego posiłku. Farba z podłogi zeszła, bo świeża, farba z psa nie zeszła, bo bez rozpuszczalnika jakoś nie chciała.
Więc pojechałem po rozpuszczalnik.
- Mój drogi, możemy uznać, że to twoja wina. Nie upilnowałeś psa, kiedy ja byłam zajęta - przywitała mnie po powrocie ukochana, zabrała Najdroższy Rozpuszczalnik Świata i poszła do łazienki czyścić psu upaćkaną na złoto kończynę.
Myśląc o psiej łapie, która prawdopodobnie mogłaby przetrwać wybuch supernowej i może by tak jej nie czyścić, raczej już pomalować całą tę nikczemnie złodziejską sylwetkę, wyjdzie niezniszczalny rabuś - zżeracz cudzych kanapek, mogłaby kraść żarcie bezpośrednio z gorącego piekarnika, wróciłem do malowania.
Godzinę później, gdy praca dobiegała końca, wspomniana łapa pojawiła się w polu widzenia ponownie, już umyta, w towarzystwie trzech pozostałych, i całej reszty kanapkozjada. Bezczelnie węszył opodal kuwety na farbę, wyraźnie szukając czegoś jadalnego co mógłby mi odebrać.
-WON!! - ryknąłem, żeby nie było że nie uczę się na własnych błędach.
Pies się przestraszył, rzucił w bok, zahaczył o pozbawioną Specjalnego Uchwytu kuwetę i strącił ją z balkonu.
Na samochód nadgorliwego sąsiada, debila.
--
https://idziesiec.pl/