Temat jest:
najgłupsza zabawa z dzieciństwa, a tu widzę wszechogarniającą nostalgię
No to ja trochę wyłamię się i podam naprawdę kretyńską zabawę, choć z perspektywy czasu - dość oryginalną. Jeszcze z 10 lat temu to wstyd byłoby się przyznać
W latach osiemdziesiątych, kiedy niczego w sklepach nie można było kupić za pieniądze, nie bez kozery zwane biletami NBP - dziwnym trafem pojawiły się dolary, funty, marki za... grosze. Były to notesy - rewers był zupełnie pusty, ale awers - perfecto! Jak prawdziwe pieniądze. Dziś z pewnością zabroniono by takich sprzedawać. Brało się zatem taki "pieniądz" najlepiej dolary lub marki, smarowało psią kupką (wybór delikwenta drogą losowania) i kładło na chodnik. Ofiara, która w przypływie radości chwytała za pieniądz była głośno wyśmiewana z pobliskich krzaków (trzeba też było mieć przygotowany manewr nożny
)
Miało to ważny aspekt, gdyż z początku ludzie nie zdawali sobie sprawy z kawału i chcąc nie chcąc, i tak chowali cuchnący, lecz szczęśliwy banknot. Dzięki temu zabiegowi banknot był wielokrotnego użytku
Zresztą zdarzali się delikwenci, którzy po takim wyśmianiu i tak zabierali banknot do umycia w domu, dzięki czemu zapewniali swojej rodzinie dodatkową atrakcję.
W tym czasie byliśmy na wycieczce klasowej w Karpaczu. Przed świątynią Wang jest fontanna, której wrzuca się pieniążki. Ponieważ te okolice były oblegane przez watahy emerytów posługujących się językiem Goethego postanowiliśmy puścić po wodzie 100 marek (te prosto z notesu
) Fakt ten oczywiście widziała pierwsza fala niemieckich moherów, ale w końcu jakaś "nowa" Helga wydarła się: "Mein Gott, hundert mark!!!" i prawie rzuciła się w toń fontanny...
Głupich, kretyńskich i niebezpiecznych zabaw było więcej, ale ze względu na ich szkodliwość społeczną postanowiłem ich nie ujawniać